Przychodzi kiedyś taki czas, że człek chce posmakować bezpiecznego żywota. Twardokęska ów dzień zastał na Przełęczy Zdechłej Krowy, w południowym paśmie Gór Żmijowych. Kompania wracała do obozowiska, złupiwszy o zmierzchu bogaty konwój gildii jedwabnej. Kamraci wlekli się ospale, niechętnie, bo też kupiecka straż porządnie ich poszarpała. Dwóch zbójców sczezło; jeden miał w oku ułomek spisy, a drugiemu najemnicy rozpłatali brzuch i darł się straszliwie, póki zniecierpliwiony Mroczek nie poderżnął mu gardła. Twardokęsek kazał wrzucić ścierwo do rozpadliny, po czym wymknął się przed świtem.
Sam nie wiedział, co go właśnie tej nocy natchnęło do ucieczki. Bo nie bitwa przecież, która, choć zaciekła i krwawa, nie różniła się niczym od setek wcześniejszych napadów, rzezi i potyczek. Razem z resztą kompanii siedział długo u ogniska, racząc się miodami i złupionym z konwoju Skalmierskim winem, aż wspomnienie jatki przybladło i zatarło się w jego pamięci. Potem odszukał Vii, która jak zwykle przyjęła jego pijackie zaloty z rozbawieniem i pozwoliła się odciągnąć na bok, pomiędzy stosy zdobycznego dobra. Kiedy odeszła, leżał z otwartymi oczami na beli kupieckiego aksamitu, gapiąc się bezmyślnie w górę. Od trunku kręciło mu się trochę we łbie, a czasami gwiazdy zdawały się przybliżać i zawisać tak nisko, że niemal mógł do nich sięgnąć ręką.
Nie zdołał usnąć. Niebo zaczęło jaśnieć, od ziemi podniósł się ziąb, on zaś trwał w dziwnym odrętwieniu, aż nocny ptak krzyknął chrapliwie nad obozowiskiem. Wówczas się ocknął. Spróbował się podnieść, lecz zastałe mięśnie nie usłuchały. Strzyknęło go w krzyżu, zakłuło w kolanie, stłuczonym jeszcze zeszłej jesieni. Dopiero po chwili powstał i wyprostował się z trudem, tłumiąc syknięcie bólu. Nie chciał się wydać ze słabością, wszelako kamraci spali pokotem u wejścia do jaskini, wśród zwojów kosztownych tkanin i beczułek wina, urżnięci jak świnie. Nawet Olsza i Strzałka, którzy jako najgłupsi zostali wyłączeni z ogólnej zabawy i naznaczeni na wartowników, odczekali tylko, aż herszt się spije, po czym ciszkiem dołączyli do reszty i pochrapywali teraz błogo tuż obok dogasającego ogniska.
Zrazu zbójca zamierzał przypaść do nich, obsobaczyć ich i skopać za zaniedbanie, ale po namyśle wzruszył ramionami. Szajka dała się dobrze we znaki kupcom, a i książęcy zaciężnicy zastanowią się dwa razy, zanim ruszą tropem osławionego herszta z Przełęczy Zdechłej Krowy. Tutaj, wysoko w górach, był bezpieczny. Tylko okoliczni pasterze znali ścieżki do grasanckiej kryjówki, ale żaden z nich nie posłuży pomocą wojsku z dolin. Zanadto lękali się Twardokęska, który, choć nie prześladował wieśniaków i starał się żyć z nimi w zgodzie, przecież bezlitośnie mścił się za zdradę.
Jednak niepokoiła go łatwość, z jaką Olsza i Strzałka zlekceważyli jego rozkaz. Ostatnie miesiące obfitowały w łupy. Nie głodowali od dawna, książęcy celnicy i żołnierze schodzili im z drogi, a kupcy byli tłuści i ospali jak zwykle. Zbójcy też obrastali w tłuszcz i dostatki, z każdym dniem bezczelniejąc i rozleniwiając się coraz bardziej. Wprawdzie wczorajsza potyczka okazała się krwawsza nad spodziewanie, ale Twardokęsek wiedział doskonale, że jeśli wkrótce coś nie zmąci błogich wywczasów na Przełęczy Zdechłej Krowy, wybuchną swary i grasanci poczną żreć się między sobą jak wściekłe psy. A potem, gdy jako herszt nie zdoła powściągnąć ich złości, któryś z kamratów rzuci mu się do gardła. Twardokęsek przewodził im od dobrych paru lat i wystarczająco wiele razy walczył o przywództwo, by doskonale rozpoznać ten moment, kiedy strach przed komendantem słabnie, a kompani zaczynają spoglądać łakomie na jego część łupu, na niewiasty, które przypadają mu w udziale, na miękkie kobierce, kosztowności i wino.
Wzdrygnął się. Chłód nadal tkwił mu głęboko pod skórą, wymiatając z głowy resztę gorzałkowego oparu. Pokpił sprawę. Już jakiś miesiąc Mroczek judził przeciwko niemu i na każdym kroku naigrawał się z herszta. Zbójca, jak inni otumaniony dostatkiem i spokojem, puszczał drwiny mimo uszu, zamiast w zarodku ukrócić rozprzężenie. Co gorsza, nie oponował, kiedy z poduszczenia Mroczka kamraci postanowili przyjąć do bandy Uchacza.
Uchacz pojawił się na Przełęczy Zdechłej Krowy znienacka. Podczas jednej ze swych zwiadowczych wypraw Mroczek go wynalazł w gospodzie przy trakcie, gdzie grał z dwoma przygodnymi szlachcicami w kości, a jako że szczęście mu nie dopisało, poszczerbił tamtym łeb szablą i zbiegł, ogołociwszy rannych do ostatniego grosika. Mimo jego kwiecistej, uczonej mowy i pańskiego przyodziewku, zbójcy rychło rozpoznali w nim łupieżcę równie okrutnego, jak oni sami. Jego człek wygadał się, że Uchacz wiódł się z bogatej, herbowej szlachty osiadłej na żalnickim pograniczu. Od małego wszelako ciągnęło go do wina, hazardu i dziewek, aż popadłszy w długi, jął grasować na gościńcu i ojciec wygnał go precz.
Twardokęskowi kamraci chętnie słuchali jego opowieści o dalekim żalnickim władztwie, gdzie panował Wężymord z pomorckich piratów, pochlebieni, że tak wielki pan zechciał dzielić z nimi łupieskie rzemiosło. Ale bardziej jeszcze fascynowała ich drapieżność, z jaką Uchacz rzucał się do zwady, lekkość, z jaką stawiał na szali życie własne i cudze, błyskotliwy, bezsensowny gest, z jakim kazał spędzić do szopy pobitych kupców i podpalić ich żywcem albo obsypać zlotem dziewkę, bo pięknie wygodziła mu w wiosce pod płotem. Nie dbali, że przez te wyczyny Uchacza konwoje coraz rzadziej zapuszczały się w okolice Przełęczy Zdechłej Krowy i nawet wieśniacy burzyli się po cichu na zbójeckie bezeceństwa. Nie, kamraci chełpili się tymi mordami, jakby stanowiły czyny najbardziej zaszczytne przed obliczem bogów, a Uchacz coraz częściej przebąkiwał, że chętnie ich poprowadzi na nową, wspaniałą wyprawę – może na jeden z górskich klasztorków, może do opuszczonych sztolni w Górach Sowich, gdzie wyją szczurołacy, a może nawet przeciwko samemu księciu Evorinthowi, zasiadającemu na tronie w Spichrzy.
Oczywiście było to jedynie puste gadanie, dobre, by zapełniać długie godziny, kiedy dym się snuje nisko u ogniska, a człek jest ociężały od upalnego słońca i wina. Ale grasanci coraz bardziej łasi byli na Uchaczowe mówienie, a Twardokęsek milczał, choć powinien się spiesznie rozprawić ze szlachciątkiem i wepchnąć mu głęboko w gardło jego przechwałki. Tymczasem zwlekał, sam nie wiedząc, dlaczego. Odesłał z Przełęczy najwierniejszych kompanów, żeby rozejrzeli się po okolicy, przetrząsnęli wioski i karczmy w poszukiwaniu jakiejś nowej, tłustej zdobyczy. Sam przyczaił się wysoko w górach, z Mroczkiem i Uchaczem u boku. Nie ufał im ani krzynę, bał się jednak odstąpić, aby pod jego nieobecność nie pobuntowali do reszty szajki. Zostawił sobie tylko Vii, aby strzegła jego snu w nocy i pleców w bitce.
A teraz, kiedy stał tak u wejścia do jaskini, będącej mu domem przez trzy tuziny lat, zrozumiał, że zwłóczył za długo. Dał się omamić jak głupi – nie Uchaczowi, bo ten nie miał głowy do podstępów, ale Mroczkowi, który ukartowal i nieudaną wyprawę, i to, co rychło po niej nastąpi. Należało przejrzeć sztuczkę już wczoraj, kiedy do obozowiska przydyrdał jednooki żebrak, niby to z posłaniem od Waligóry, że na szlaku u Modrej pojawił się konwój zasobniejszy od innych, a licho strzeżony. Twardokęsek ruszył jednak na dół, ochoczo jak pies za suką, licząc, że dobra potyczka ocuci nieco zbójców i przypomni im, kto od dawna wiódł ich po kolejne zwycięstwa i zdobycze.
Tym razem wszelako zamiast garści miejskich pachołków czekała na nich gromada zaprawionych w boju, zajadłych najemników. Przywarli wokół wozów i był taki moment, kiedy natarcie zbójców jęło się chwiać i wątleć, aż sam Twardokęsek, rozwścieczony do żywego, wpadł między furgony i ciął przez pierś przywódcę zbrojnych. Jednak dwóch kamratów okupiło zdobycz życiem i herszt wiedział, że przyjdzie mu odpowiedzieć przed kompanią za lekkomyślność. Jeszcze nie tej nocy, kiedy gorzałka i Skalmierskie wino buzują we łbach, ale już wkrótce będzie musiał walczyć z Uchaczem w kręgu wokół ogniska, póki jeden z nich nie wybroczy się krwią serdeczną. Tak właśnie rozstrzygano pomiędzy zbójcami spory o przywództwo.
Potrząsnął głową. Uchacza się nie lękał. Przyjrzał się jego sztychom i zwodom, obliczonym na zadziwienie prostaczków, i wiedział, że w trzy pacierze rozłupie go jak skorupę swym kopiennickim mieczyskiem. Ale Mroczek tak długo kładł kamratom w uszy, jak to się Twardokęsek postarzał i zgnuśniał, że odtąd zaczną śledzić każdy jego krok, aż wreszcie noga znów mu się powinie, straci kolejnego człeka lub łup po prostu okaże się zbyt nędzny. Wówczas uderzą. Całą gromadą, po zbójecku. Umorzą go we śnie, wbiją mu nóż w serce albo rohatynę w brzuch, żeby rozsmakował się we własnym skonaniu.