Выбрать главу

Kiedyś, jeszcze całkiem niedawno, byłby się nawet ucieszył na okazję do bitki. Wyczekałby dogodnej okazji, rozsiekał Uchacza, a Mroczka powiesił za żebro na rzeźnickim haku, jak zwykło się w jego stronach czynić ze zdrajcami. Potem poprowadziłby bandę na jakąś łatwą, ucieszną wyprawę, może na klasztorek, aby pofolgowali sobie z mniszkami, może na pomniejsze miasteczko, gdzie pohulają swobodnie z rajcami. Ale tej nocy ziąb przejmował go dreszczem, w krzyżu strzykało i pierwszy raz przeszła mu przez głowę myśl tak zdumiewająca, że wypowiedział ją głośno:

– Naprawdę jestem stary.

Słowa wybrzmiały, on zaś trwał wciąż w bezruchu, zmęczony ponad miarę. Spędził w Górach Żmijowych ze trzy tuziny lat. Zaczynał od czyszczenia kociołków w obozowisku, a na koniec doszedł do własnej kompanii i nagrody nałożonej na jego głowę we wszystkich Krainach Wewnętrznego Morza. Lecz teraz, w nocnym chłodzie, zrozumiał, że jego czas na Przełęczy Zdechłej Krowy dobiegł kresu, bo oto pragnie czegoś więcej niż kolejne kiesy zrabowanych dukatów i kupieckie niewiasty, niewolone na zgniecionej trawie pobojowiska. Potrzebował spokoju. Długich, niespiesznych chwil w zupełnie innym miejscu, gdzie południowe słońce wygoni z jego kości zdradliwe zimno, a obce wonie zaćmią w nozdrzach odór świeżej posoki.

W okamgnieniu cała nieruchliwość odbiegła go bez śladu. Uśmiechnął się, aż wśród gęstej czarnej brody błysnęły zęby, białe i zdrowe jak u młodego wilczka. Wiedział, co uczynić. Co więcej, wiedział, jak odpłacić Mroczkowi za jego zdradę.

Ptak znów krzyknął, nagląco, chrapliwie. Twardokęsek schwycił buty i ściskając w ręku pyszne cholewy ze świńskiej skóry, ruszył pomiędzy uśpionymi kamratami w głąb jaskini, gdzie za stertami pogruchotanych kufrów ukryto niewielką, okutą żelazem skrzynkę ze zbójeckim skarbem. Sporo czasu przeszło, jak ostatni raz powieźli łup do miasteczka, gdzie znajomy lichwiarz skupował od nich co cenniejszą zdobycz, więc skrzynka była prawie pełna i dźwignął ją nie bez trudu. W kolanie coś mu chrupnęło, ale nie przejął się tym zbytnio. Obwiązał skrzynkę szmatami, przytroczył ją do kija i wymknął się ciszkiem.

Świt zastał go na ścieżce, dobrze poniżej Przełęczy Zdechłej Krowy. Zdążył rozłupać kuferek i cisnąć szczątki w rozpadlinę, a zawiniątko z klejnotami i złotem mile pobrzękiwało mu na plecach. Maszerował raźno przed siebie, pogwizdując pod nosem skoczną piosenkę. Zamierzał znaleźć jakąś słoneczną, zaciszną kotlinkę na południowym stoku Gór Żmijowych, nieopodal miejsca, gdzie się niespełna cztery tuziny lat wcześniej urodził w wymarłej już kopiennickiej osadzie. Zatrzyma się w miejscu, gdzie nikt nie rozpozna w nim zbójcy Twardokęska. Może kupi sobie wioskę i stadko koni, które będą o poranku z rżeniem przybiegać pod okna jego domu i ocierać mu się miękkimi chrapami o ramię. Miał dość złota, aby to uczynić. Może nawet wżeni się w jakąś zacną kupiecką rodzinę i spłodzi stadko dzieciaków z jedną z tych niewiast, które niewolił przy trakcie, jakąś panną o włosach splecionych w warkocze i w szacie przewiązanej starannie pasem.

Był pewien, że wszystko ułoży się jak najlepiej.

Ale oczywiście się nie ułożyło.

* * *

Wiedział, że jest sławny, lecz po tym, jak w pierwszej karczmie przy trakcie zobaczył swój konterfekt przybity na drzwiach, skóra mu ścierpła na grzbiecie. Nie miał czego szukać w dziedzinie księcia Evorintha, gdzie ładnych parę lat temu wyjęto go spod prawa i gdzie każdy człek mógł go ubić bez najmniejszej kary. Podążył więc na południe, stroniąc od ulubionych zbójnickich ścieżek, był bowiem pewien, że kamraci nie puszczą mu płazem zdrady i rabunku.

Nie spoczął, póki nie dotarł do Zarzynia, ludnego miasta na samym skraju Gór Żmijowych. Najął izbę na tyłach klasztoru Cion Cerena, gdzie starodawnym zwyczajem udzielano schronienia wędrowcom, i chciał trochę przeczekać. Niby odsądził się szmat drogi od Przełęczy Zdechłej Krowy, ale wciąż miał wrażenie, jakby dawni kamraci następowali mu na pięty. I nie zwiodło go przeczucie.

Nim minęło kilka dni, począł się za nim snuć jednooki żebrak, co była rzecz normalna, jako że w miastach roiło się od wszelakiego rodzaju nędzarzy. Jednakże ten jałmużnik nie pchał się przed oczy ani jękliwym zawodzeniem nie dopominał się datku. Przeciwnie, popatrywał z dala na herszta, kryjąc się za węgłami. Nie odchodził go wszelako na krok i Twardokęsek wnet pojął, że pilnuje go tylko w oczekiwaniu na nadejście wspólników. Zwyczajnych miejskich rzezimieszków zbójca się nie lękał, ale podejrzewał, że może to być jeden ze szpiegów Mroczka, których ten miał rozsianych po całych Górach Żmijowych.

Zasadził się na jednookiego dziada po zmroku. Schwycił go za gardło i zadusił jak kokosz, wycisnąwszy z niego wprzódy wyznanie, że istotnie z Przełęczy Zdechłej Krowy poszła w świat wieść o przeniewierstwie herszta i naznaczono na jego głowę nagrodę. Dawni kamraci okazali się hojniejsi nawet niż książę Evorinth, który obiecywał za rabusia trzos szczerego złota. Mroczek z Uchaczem rozesłali wici, że kto by pojmał Twardokęska, zatrzyma cały zrabowany przezeń skarbiec – oczywiście jeśli zdoła go od niego wydobyć.

Twardokęsek nie był głupcem. O zbójeckim szczęściu i bogactwie szajki z Przełęczy chodziły szeroko legendy, szybko więc pojął, że odtąd każdy złodziej i przestępca zacznie dybać na jego życie. Nie ukryje się w Górach Żmijowych. Wykopią go choćby spod ziemi, nie teraz, to za rok, dwa albo pięć, kiedy już prawdziwie posunie się w leciech i osłabię. Wówczas przyjdą po niego nocką, pojmają i będą męczyć tak długo, póki nie wyda miejsca ukrycia skarbu.

Jeszcze tej samej nocy powędrował zatem dalej na południe, ku morzu. Nierad opuszczał znajome strony, ale w pierwszym porcie wlazł na statek płynący na Szczeżupiny, archipelag rozciągnięty wzdłuż wschodniego krańca Gór Żmijowych, i szczęśliwie wylądował na Tragance. Co prawda bogini Szczeżupin, Fea Flisyon od Zarazy, nie cieszyła się najlepszą sławą, jednak Twardokęsek nie był szczególnie pobożny. Każdej wiosny odprawiał świąteczne ceremonie, lecz nie oczekiwał zbyt wiele w zamian. Wiadomo, jak jest z bogami.

Stolica Fei Flisyon spodobała mu się od pierwszego wejrzenia. Podczas przeprawy nieomal wyrzygał wnętrzności, ale teraz szerokie morze odgradzało go od Mroczka, Uchacza i księcia Evorintha, a także wszystkich innych, którzy na niego polowali. Znalazł przyjazną gospodę na południowym stoku góry, wysoko, gdzie nie dochodził smród portowej dzielnicy. Po kilku nerwowych tygodniach coraz śmielej zapuszczał się w zaułki starego portu i wychodził nawet na główne aleje. Uczył się miasta powoli, smakował je niczym obcą potrawę, rozkoszował się obcymi woniami i widokami niepodobnymi do żadnych innych. Najbardziej zaś podobało mu się, że go tu nie znano. Nikt go nie pozdrawiał, kiedy szedł ulicą, dumnie gładząc wypielęgnowaną czarną brodę. Nie umykano przed nim spojrzeniem, gdy podchodził do straganu, by poprzebierać wśród sztyletów, które sprowadzano na Tragankę z całego świata. Nawet nie słyszano tu jego imienia. A przynajmniej z początku tak myślał.

Miasto okazało się prawdziwie wielkie, światowe. Do portu przybijały statki ze wszystkich stron i języki Krain Wewnętrznego Morza mieszały się na nabrzeżu z narzeczami południowych równin i chrapliwą mową Pomortu. Przez portową bramę wychodziło się na trakt wiodący przez kupieckie dzielnice aż do głównej świątyni bogini i dalej, do jej siedziby na Białogórze. Po jego obu stronach wymurowano wieżyce z jasnego kamienia. Z ich szczytów sinoborscy najemnicy z łukami w ręku nieustannie obserwowali przybyszów, w dole zaś przechadzali się strażnicy i milicja miejska w białych szatach świątyni. Oni też strzegli porządku na słynnych targowiskach za Spiżową Bramą, którym Traganka w znacznej części zawdzięczała swe ogromne bogactwo. Ale z rzadka mieli coś do roboty.