Prawdopodobnie tylko dla starej znajomości gospodarz wciąż cierpiał jego obecność. Póki trzeźwy, Krupa miarkował się jako tako i powściągał nienawiść do kapłanów i bogów, pijany wszakże zaczynał głośno ich przeklinać, wygłaszając coraz gorsze herezje. Dzisiaj widać powiodły mu się interesy w porcie, bo zdążył się już dobrze oszołomić.
– Po niebie oni wtedy chadzali gładko jak krowy po łące – mówił. – Gwiazdy rozpalili według porządku, aby ludziom świeciły, i słonko, by ich grzało. Dobry był czas, jadła dostatek wszelaki, ludzie z bogami pospołu żyli.
Na wpół zamroczeni rybacy przycichli nad poszczerbionym stołem. Z rzadka tylko jeden czy drugi potrząsnął głową. Gdyby noc była cieplejsza albo oni trzeźwiejsi, zapewne uciekliby co prędzej, aby wicher znad morza wywiał im z uszu bluźnierstwa Krupy. Dziś jednak chłód ich zobojętnił, a gorzałka otępiła, słuchali zatem bez zadziwienia, jakby rozprawiał nie o bogach, lecz o jakichś niezwykłych baśniowych rybach, których nigdy nie sięgną swoimi sieciami.
– Później wszakoż ci, którzy stworzyli świat, a było ich pięcioro, rozeszli się i oddalili od siebie – ciągnął Krupa – gdyż powstał wśród nich spór za sprawą tego, który spętany spoczywał w otchłani. W zapalczywości swej jęli bez miary tworzyć stwory poczwarne a silne, i nazywali je Dziećmi Gniewu. Najpotężniejsza z nich zaś była Annyonne.
Rudowłosa dziewka wzdrygnęła się na kolanach Twardokęska. Zbójcę też trwoga zdjęła, ale i niechętny podziw dla Krupy, bo w Krainach Wewnętrznego Morza mało kto ważył się wspominać przeklęte imię Annyonne. Rozsądek podpowiadał mu, że z podobnego gadania nic dobrego nie przyjdzie, tylko zamęt i zgorszenie. Na razie jednak milczał jak wszyscy, napawając się ciepłem bijącym od paleniska.
– Podarowano jej skrzydła jasnopióre, by ją po niebie niosły, a także – na własną i innych zgubę – miecz o podwójnym ostrzu, wykuty w otchłani, skąd wyłonili się Stworzyciele. Nikt nie mógł oprzeć się owemu ostrzu, nikt, prócz tego, kto je wykuł. Aż zdarzyło się, że zawędrowała Annyonne do owej głębi przepastnej, gdzie spoczywał Spętany. Przemówił do niej i słowa jego wzbudziły w niej pychę bezbrzeżną i pragnienie potęgi. Zasiadła na szczycie świata i poczęła gromadzić wokół siebie inne spośród Dzieci Gniewu i podburzać je, by powstały przeciwko swym panom. One zaś słuchały chętnie, gdyż blask niezmierny bił od jej skrzydeł i całej postaci, a głos miała słodki i czarowny.
Zbójca Twardokęsek przymknął oczy, owładnięty tą dziwną, bluźnierczą gawędą. W Górach Żmijowych też znano imię Annyonne i historię śmierci Stworzycieli. Nawet kiedy zabrakło kapłanów, którzy odeszli byli wraz z Kii Krindarem, górski ludek świętował dawne zwyczaje. Co roku wiosenną porą ludzie zbierali się wieczorem u najzamożniejszego gospodarza we wsi i ze starych mioteł, szmat, wikliny i chrustu czyniono postać Annyonne, wielkiej i szkaradnej. Któryś ze starców snuł opowieść o jej wyniesieniu i zagładzie, w tę jedną noc bowiem można było bez lęku wypowiedzieć miano największej nieprzyjaciółki rodzaju ludzkiego. Twardokęsek jak przez mgłę pamiętał, że siedział w ciepłym popiele wśród innych dzieci, a trzęsący się, zgrzytliwy ze starości głos wiódł go poprzez mroczną izbę w czasy, kiedy Stworzyciele wędrowali swobodnie pomiędzy śmiertelnymi. Był zbyt mały, by czuwać całą noc w ciemności na pamiątkę śmierci prastarych bogów, ale rankiem wraz z innymi pędził za kukłą Annyonne, póki nie wrzucono jej do strumienia na zatracenie.
Tak właśnie witano wiosnę w Górach Żmijowych. Nie sądził jednakowoż, aby ktokolwiek, nawet Krupa, słyszał o tym zwyczaju, w którym więcej było prześmiewczej radości niż trwogi przed bogami. Zbójca zdążył już spostrzec, że ludzie na Tragance poważniej niż w Górach Żmijowych i z większym respektem traktowali sprawy bogów.
– Wtenczas bogowie spuścili z nieba deszcz ognia i siarki. Dzieci Gniewu rozbiegły się struchlałe, szukając schronienia w podziemnych grotach. Lecz szaleństwo i pycha Annyonne sprawiły, iż pozostała na nagim szczycie góry, wygrażając tym, co ją stworzyli, póki ognisty deszcz nie pochłonął jej skrzydeł i nie wypalił oczu. Jednak i wówczas nie wypuściła z dłoni niosącego zgubę miecza.
Strach wielki tedy padł na Stworzycieli, gdyż wiedzieli, że w owym ostrzu drzemie ich zagłada.
– A bodajby suka sczezła! – mruknął ktoś twardo i nader bogobojnie.
– Szaleństwo Annyonne okazało się tak bezmierne, że nawet okaleczona ruszyła ze swymi sprzymierzeńcami przeciwko Stworzycielom. Szła dalej i dalej, ślepa i potworna, poprzez siedem bram, ku owym krańcom, gdzie ciemność krzepła i przesypywała się, niczym słony piach. U jej boku zaś kroczyły ogień i wód wielkie spiętrzenie, szarańcza i pomór…
Dlatego zatem, pomyślał nerwowo Twardokęsek, kapłani kazali oćwiczyć Krupę i wygnali go precz ze świątyni. Zaiste, zbezczelniał ponad miarę, skoro jawnie spotwarza bogów Krain Wewnętrznego Morza i oskarża ich, że stanęli po stronie Annyonne przeciwko Stworzycielom. Bo przecież ogień to nic innego, tylko Kii Krindar od Miecza, niegdyś władca Gór Żmijowych. Wielkie wód spiętrzenie zaś to Mel Mianet od Fali, panujący nad przestworem Wewnętrznego Morza. Pod szarańczą kryje się paciornicka Hurk Hrovke, podczas gdy miano pomoru nosi sama Zaraźnica.
Nic, trzeba się zbierać, pomyślał, wysupłując z sakiewki półgroszówkę. Kapłani nie puszczą podobnych bluźnierstw płazem, a licho nie śpi. Wiatr dziś od Pomortu wieje i nie wiedzieć, co on nam przynieść może. Kto teraz dojdzie, jak ze Stworzycielami było? Za to dobrze wiadomo, że ani z kapłanami zadzierać nie warto, ani z bogów sobie nieprzyjaciół czynić. Nie ma co, czas sobie inną karczmę znaleźć, choć jałowcówka tu zacna i posługaczka niebrzydka.
Długo jeszcze miał potem wspominać, jakie sobie plany roztropne obmyślił. Tyle że nazbyt późno, bo najwyraźniej strażnicy świątynni z dawna baczyli na Krupę. Kiedy więc zbójca wychynął za próg gospody, przyłożyli mu w łeb i wraz ze wszystkimi, którzy się przysłuchiwali bezbożnym wygadywaniom, powlekli go do świątyni.
I tak się zaczęły kłopoty Twardokęska.
Ocknął się w ciemności nierozświetlonej nawet kagankiem czy ogarkiem świecy, przemarznięty do szpiku kości. Poruszył się niemrawo i potrząsnął łbem, by rozegnać nieco otępienie. Gwałtowny ból przygiął go do ziemi, ale jednocześnie myśli rozjaśniły się nieco. Cuchnąca, zimna woda powoli omywała mu gołe łydki. Po omacku wybadał swoje więzienie – cztery kroki w każdą stronę, ograniczone solidną metalową kratą. I nic więcej. Żadnego towarzysza, żadnego znaku, co się z nim dalej stanie.
Jak się potem dowiedział, bluźnierców trzymano pod niższą świątynią, w żelaznych klatkach wpuszczonych w kanały ściekowe. Strażnicy ich nie torturowali, co to, to nie. Po prostu pozwalali im tkwić całymi dniami w kanale, rozmyślać i przyglądać się wielkim jaszczurom, od których roiło się w ściekowisku. Z gadami zaś było tak. Niegdyś pewien niefortunny kupiec sprowadził do Traganki cały statek bestii, licząc, że zamożni mieszczanie, którzy trzymali w domach rozmaite cuda i monstra, zechcą wzbogacić swe menażerie o dziwaczne południowe potwory. Ale nabywców brakło, a żyjątka okazały się żarłoczne, więc kupiec w desperacji wyrzucił je do najbliższego kanału. Nie uniknął wszakże bankructwa i kilka dni później, ścigany przez natrętów, obwiesił się na żerdzi w porcie.
Jaszczury tymczasem rozpleniły się tak bujnie, że w żaden sposób nie można się było ich pozbyć. Poczynały sobie coraz śmielej, wypełzały na brzegi kanałów, czaiły się u wodopojów w ogrodach bogini, porywały bawiące się w porcie dzieci. Coś należało uczynić. Świątynne śledztwo dowiodło, że winowajca nie żył i nie da się go już ukarać za sprowadzenie zarazy na rodzinny gród ani zmusić, by własnym sumptem wyekspediował potwory tam, gdzie ich miejsce. Trutki nie podziałały, podobnie jak sztuka kuglarza, który zaklinał się, że dźwiękiem fujarki wyprowadzi je z kanałów na otwarte morze i tam potopi. Na koniec rada kapłańska postanowiła zamknąć wszystkie wyjścia kanałów żelaznymi kratami, a klucze do nich mieli specjalni niewolnicy i tylko oni zapuszczali się odtąd swobodnie w czeluści pod miastem. Wkrótce zresztą okazało się, że pozbawione innych źródeł pożywienia jaszczury zasmakowały niezmiernie w szczurach, niegdyś najgorszym utrapieniu Traganki. Uradowani mieszczanie skwapliwie wyrzekli się zatem kosztownych usług magikówszczurołapów i pozostawili gady w spokoju.