Выбрать главу

– A potem do karczmy każdy lezie, pije, ucztuje bez opamiętania za szczere złocisze – wywodził wciąż kapłan. – Wstydu nie macie żadnego ni bojaźni bożej! Wydaje się wam, że skoro miasto wielkie, można się w nim schować niby w kopcu siana, a potem gzić, swawolić i oszukiwać do woli. Ale nasza bogini sprawiedliwa i prędzej czy później każdy złoczyńca w jej wnyki wpadnie. Poskąpiliście daniny, co jej przynależna, tedy sama teraz od was trybut pobierze.

– A gdybym tak oddał? – zagadnął nieśmiało zbójca. – Z nawiązką. Wszak mam majątek…

Pisarczyk z politowaniem zacmokał wargami.

– Cudzoziemcy! – mruknął i zaraz umilkł pod karcącym wzrokiem mnicha.

– Gówno tam masz! – Kapłan przeniósł na zbójcę spojrzenie załzawionych, starczych oczek, które teraz nabiegły krwią od wściekłości niby u dzikiej świni. – Wszystko z mocy prawa do świątyni należy. Widzicie go, gołodupca, jak to się sadził, gardłował, bogactwem nas w oczy kłuł. Tymczasem cały ten twój skarb dawno w przybytku spoczywa, gdzie jego miejsce. Nic nie masz, chamie, rozumiesz? Ani dwóch miedziaków, by się od kaźni wykupić.

– Mój skarbczyk?! – ryknął zbójca, który dopiero teraz pojął bezmiar kapłańskiej niegodziwości i gniew przesłonił mu oczy. – A wy hycle, złodzieje! Ja pod władzę jaśnie wielmożnego księcia Evorintha podlegam. Jakeście śmieli wolnemu obywatelowi gwałt zadać?

– Zwyczajnie – tym razem pisarczyk wyręczył kapłana w odpowiedzi i z jawnym lekceważeniem uśmiechnął się do herszta. – Odkąd postawiliście stopę na brzegu Traganki, nasi jesteście, wy i dobra wasze. Zresztą nie zdaje mi się – dodał z jawnym szyderstwem – aby się miał o was książę Evorinth zanadto upominać. Jeszcze nagrodę sowitą wypłaci, bo ją obiecał temu, kto by ujął grasanta z Przełęczy Zdechłej Krowy. Będzie przyjemny naddatek do tego kuferka, cośmy go u was w ogrodzie wykopali.

Twardokęsek, choć wściekły, nie pohamował zdumienia.

– Skąd mieliście wiadomość?

– Dobrzy ludzie mają baczenie, jak im się kto nowy w okolicy osiedla. – Skryba niedbale machnął ręką. – Zwłaszcza jeśli przybyszowi źle z gęby patrzy. A nie uwierzycie, kto do nas pierwszy ze skargą przydyrdał. Wdowa po piekarzu, coście do niej cholewki smalili. Straszliwie pomstowała, żeście cham gruby a sprośny, że klientelę płoszycie, do warsztatu się pchacie i na jej cześć nastajecie. Tak mi się zdaje, że nie macie u niewiast powodzenia – dokończył zjadliwie.

Zbójca wysyczał przez zęby plugawe przekleństwo, wspomniawszy wino i pierścionki, którymi obdarowywał babinę, aby jej przychylność zaskarbić, a także łakocie przynoszone jej obsmarkanemu, wrzaskliwemu potomstwu. Nie chciało mu się wierzyć, że wredna piekarka nim wzgardziła. I, co gorsza, wydała go kapłanom na kaźń.

– No, niby takiście zbój sławny a srogi, tymczasem do zguby was przywiodła jedna przewrotna kwoka, nawet niemłoda i szpetna. – Kapłan skrzywił się z wyższością. – Ale nie tylko ona. Wasz gospodarz sarkał, że mu w ogrodzie ryjecie, jakoweś bezeceństwa w ziemi kryjąc. Nawet ten durny Krupa przysięgał, żeście go do złego namówili. I komu tu wiarę dać? – Teatralnie pokręcił głową. – Ani chybi swojakowi.

Zbójcy krew napłynęła do głowy.

– Ja wam jeszcze odpłacę za moje krzywdę! – wycharczał, nie starając się już płaszczyć ani kłamać. – Jako wszy was poduszę, łby pogruchoczę, karki skręcę…

Stary kapłan przypatrywał się jego furii z niekłamanym ukontentowaniem.

– E, nie zdaje mi się – rzekł lekko i skinął na pisarza, ten zaś zaczął wyliczać flegmatycznym głosem:

– Najpierw was z dłońmi pomazanymi na czarno, jako złodzieja, oprowadzą po placach i traktach, po czym w łańcuchach posadzą u Spiżowej Bramy, aby miał naród przestrogę, jak u nas złodziejów karzemy, co bezbożnie po dobro bogini sięgają. Potem was małodobry weźmie na ćwiartowanie. Ręce wam obetnie, coście nimi zagarnęli trybut naszej pani przynależny, i przybije się je na portowej bramie, innym cudzoziemcom za naukę, iżby praw naszych skrupulatnie przestrzegali. Dalej odejmie się wam nogi, bo pokalaliście nimi świętą ziemię Traganki, sprowadzając na nią wasze zbrodnie i grzechy. Na końcu oberżnie się wam uszy, co się przysłuchiwały bluźnierstwom, i język, którym złorzeczyliście bogini.

– W życium jej nie złorzeczył! – prychnął zbójca. – I dobrze o tym wiecie, ścierwa zatracone.

Starzec umościł się wygodniej na krześle.

– Ale będziesz, rybeńko – zapewnił pogodnie więźnia. – Nasz kat wprawny w swej robocie, więc będziesz bluźnił i śpiewał niczym skowronek, kiedy cię weźmie w obroty.

ROZDZIAŁ 2

Twardokęsek był rozgoryczony. Marzenie o spokojnej starości skończyło się tym, że on, Twardokęsek, postrach Gór Żmijowych, miał zostać poćwiartowany niczym pospolity rzezimieszek. Prawdę powiedziawszy, podczas lat spędzonych na Przełęczy Zdechłej Krowy nie raz i nie dwa przemknęło mu przez głowę, że zawiśnie na stryku. Spodziewał się jednak, że nastąpi to ze stosowną ceremonią, z werblistami, eskortą, obwieszczeniami na murach – słowem, że będzie umierał, jak przystoi rabusiowi o jego pozycji i rozgłosie, a naród zejdzie się z całych Gór Żmijowych, aby podziwiać koniec sławetnego herszta z Przełęczy Zdechłej Krowy.

Tymczasem tkwił w łańcuchach u Spiżowej Bramy, nie budząc większego zainteresowania wśród przechodniów, choć miejsce było ludne, bo tędy właśnie przybysze wkraczali z portowej dzielnicy na główny trakt miasta, po którego obu stronach tłoczyły się pstrokate kupieckie budy. Przekupnie wrzaskliwie nagabywali wjeżdżających, naganiacze polecali najtańsze karczmy i najlepsze burdele, a neofici Fei Flisyon wychwalali boginię, nie tracąc nadziei na zwabienie nowych wyznawców. Wszyscy kędyś się spieszyli, krzątali przy straganach, wykładali towary, pokrzykiwali na siebie i tłoczyli się niczym w świątyni.

Twardokęska ktoś czasem omiótł spojrzeniem, inny splunął na niego, a gromada żaków obrzucała go zgniłymi cebulami, póki nie przegnali ich strażnicy, których również sięgnęło kilka cuchnących pocisków. Więzień był po prostu dodatkiem do barwnego widowiska, jakie nieustannie rozgrywało się na ulicach miasta, i na razie ściągał mniej uwagi niźli trupa połykaczy ognia i akrobatów, co rozłożyli się nieopodal, na placyku u fontanny. Oczywiście zmieni się to niebawem, gdy świątynny dzwon obwieści koniec południowych modłów i strażnicy poprowadzą go na miejsce kaźni. Zbójca wiedział, że wówczas zainteresowanie jego skromną osobą znacznie wzrośnie, bo już teraz ten czy ów zagadywał strzegących go pachołków, na kiedy przewidziano egzekucję i jakież to nadzwyczajne tortury ją poprzedzą.

Dzień nastał upalny. Pot zalewał Twardokęskowi oczy, strażnicy zaś, dwóch spragnionych rozrywek prostaków, urządzili sobie zabawę, odpędzając go korbaczami od fontanny. Najbardziej jednak doskwierało mu, że oto zdycha jak zwyczajny złodziej, w obcym kraju i nierozpoznany przez nikogo. W oczach przygodnych gapiów nie odróżniał się od złodzieja, który tkwił w dybach po drugiej stronie gościńca i biadał donośnie nad swym losem, wzbudzając raczej powszechną wesołość niż współczucie. Twardokęsek wolał siedzieć cicho i swą cudzoziemską wymową nie skłaniać pachołków do jeszcze większej zajadłości.

Po posłuchaniu u starego kapłana przeniesiono go bowiem do celi skazańców, także wymurowanej głęboko w bocznej odnodze kanału, lecz ludniejszej. Spomiędzy tłumu nieszczęśników zbójca wnet wyłuskał dwóch piratów ze Skwarny, co próbowali łupić szczeżupińskie nawy. Wszelako zamknięto tam również trzech kupców z jakiegoś żalnickiego miasteczka. Ci zaklinali się na wszystkie świętości, że jedyną ich winę stanowiła sprzedaż towarów lepszych i tańszych niż w miejscowych kramach. Było też dwóch wędrownych czeladników kowalskich, których oskarżono, że chodzili na przeszpiegi po miejscowych warsztatach, oraz kapłan Cion Cerena. Wszyscy oni upewnili zbójcę, że na Tragance bynajmniej nie kochano obcych. Owszem, chętnie przyjmowano ich złoto i bez żadnego skrępowania kupczono dobrami ze wszystkich Krain Wewnętrznego Morza. Ale kapłani bardzo nieprzychylnie spoglądali na innowierców, jeśli się zamierzali na wyspie osiedlić, i prędzej czy później znajdowali jakiś sposób, aby się ich pozbyć – co też przydarzyło się na koniec zbójcy Twardokęskowi.