Sandeman pracował w pobliżu. Wyważał koło. Miał na sobie czarną wyblakłą koszulkę na ramiączkach z nadrukiem Harley-Davidsona. Koszulka kończyła się mniej więcej pięć centymetrów nad poplamionymi smarem dżinsami. Ramiona i barki Sandemana były wytatuowane w węże z obnażonymi jadowitymi zębami i rozdwojonym językiem. Pomiędzy wężami tkwiło czerwone serce z napisem „Kocham Jean”. Szczęśliwa dziewczyna. Pomyślałam, że do pełnego obrazu Sandemana brakuje mi tylko psujących się zębów i kilku wstrętnych pryszczy na twarzy.
Kiedy mnie ujrzał, wyprostował się i otarł ręce o spodnie.
– Co jest?
– Ty jesteś Perry Sandeman?
– Zgadza się.
– Stephanie Plum – przedstawiłam się, darując sobie tym razem wstępny uścisk dłoni. – Pracuję dla firmy, która złożyła poręcznie za Kenny’ego Mancuso. Próbuję odnaleźć Kenny’ego.
– Ja go nie widziałem – uciął Sandeman.
– Wiem, że on i Moogey się przyjaźnili.
– Ja też tak słyszałem.
– Czy Kenny często zaglądał na stację?
– Nie.
– Czy Moogey kiedykolwiek wspominał o Kennym?
– Nie.
Chyba marnuję tutaj swój czas, doszłam do wniosku.
– Byłeś w pracy tego dnia, kiedy Moogeya postrzelono w kolano? – spróbowałam jeszcze raz. – Czy według ciebie była to przypadkowa strzelanina?
– Byłem w warsztacie. Nic nie wiem. Koniec pytań. Muszę wracać do roboty.
Dałam mu swoją wizytówkę i poprosiłam o telefon, gdyby coś sobie przypomniał.
Przedarł wizytówkę na pół i rzucił skrawki papieru na cementową posadzkę.
Każda inteligentna kobieta z godnością by się w tym momencie wycofała, ale mieszkamy w New Jersey, gdzie godność zawsze przegrywa z chęcią wygarnięcia komuś prosto w twarz.
Pochyliłam się do przodu i oparłam ręce na biodrach.
– Coś ci nie pasuje, koleś?
– Nie znoszę glin. Dotyczy to także glin w spódnicach.
– Nie jestem gliną. Jestem pracownikiem firmy poręczycielskiej.
– Jesteś pieprzonym łowcą nagród w spódnicy. Nie rozmawiam z takimi cipkami.
– Jeszcze raz nazwiesz mnie cipką i się wścieknę.
– I co, już mam się bać?
W torebce miałam aerozol z pieprzem i aż mnie korciło, żeby z niego skorzystać. Miałam też pistolet elektryczny. Sprzedawczyni w sklepie z bronią namówiła mnie na jego kupno, ale do tej pory nie miałam okazji go wypróbować. Zastanawiałam się, czy zacząłby się bać, gdybym mu wrzepiła 45 tys. woltów w logo Harleya.
– Pamiętaj tylko jedno, Sandeman, że nie powinieneś zatajać żadnych informacji. Twój kurator mógłby się nieźle wkurzyć.
Położył mi rękę na ramieniu z taką siłą, że aż cofnęłam się o krok.
– Nie drażnij mnie takimi gadkami, bo prędko możesz się przekonać, dlaczego mam ksywę „Sandman”. Przemyśl to sobie.
Na pewno nie tak prędko.
Rozdział 5
Kiedy wyjechałam ze stacji benzynowej, było jeszcze wczesne popołudnie. Od Sandemana dowiedziałam się tylko tyle, że nie darzy mnie sympatią. Zresztą z wzajemnością. Wydawało mi się, że w zwykłych okolicznościach Kenny nie mógłby się kumplować z Sandemanem, ale widać nie były to normalne warunki. Sandeman miał w sobie coś, co wzbudzało mój niepokój.
Nie paliłam się do grzebania w jego życiorysie, ale doszłam do wniosku, że warto mu poświęcić trochę uwagi. Chciałam przynajmniej rzucić okiem na jego przytulne gniazdko i sprawdzić, czy przypadkiem nie dzieli go z Kennym.
Przejechałam aleją Hamiltona i niedaleko biura Vinniego znalazłam wolne miejsce na chodniku. Gdy weszłam do biura, Connie, zła niczym chmura gradowa, trzaskała szufladami i klęła na czym świat stoi.
– Twój kuzyn to prawdziwy skurwysyn – ryknęła na mnie. – Stronzo![Stronzo (z wł.) – szuja, drań.]
– Co tym razem przeskrobał?
– Pamiętasz tę nową pracownicę, którą niedawno zatrudniliśmy?
– Sally jakaś tam.
– Tak. Sally, geniusz alfabetu.
Rozejrzałam się po biurze.
– Zdaje się, że jej już tu nie ma.
– I nic dziwnego. Twój kuzynek Vinnie przydybał, ją jak pochylała się nad szufladą kartoteki z literą D, i próbował się z nią zabawić w chowanie parówki.
– Domyślam się, że Sally nie miała ochoty na tę zabawę.
– Wybiegła stąd z krzykiem, wrzeszcząc, że jej pensję możemy wpłacić na cele dobroczynne. Teraz nie ma nikogo do segregowania, więc zgadnij, kto tu wyrabia nadgodziny? – Connie kopnięciem zamknęła szufladę. – To już trzecia pracownica w ciągu dwóch miesięcy!
– Może powinnyśmy zrobić zrzutkę i wykastrować Vinniego?
Connie otworzyła środkową szufladę swego biurka i wyjęła nóż sprężynowy. Wcisnęła guzik i ostrze wyskoczyło z groźnym trzaskiem.
– Może lepiej zróbmy to same!
Zadzwonił telefon i Connie schowała nóż do szuflady. W czasie gdy ona rozmawiała, ja przejrzałam archiwum w poszukiwaniu teczki Sandemana. Nie był tu odnotowany, więc albo nie zabiegał o poręczenie, albo korzystał z usług innej firmy poręczycielskiej. Zaczęłam przeglądać książkę telefoniczną Trenton, ale tam również niczego nie znalazłam. Zadzwoniłam do Loretty Heinz z biura meldunkowego. Przyjaźniłyśmy się z Lorettą od dawna. Należałyśmy do tej samej drużyny harcerskiej i wspólnie jakoś przebrnęłyśmy przez najgorsze dwa tygodnie w moim życiu na obozie w Sacajawea. Loretta wstukała coś szybko do komputera i oto proszę, miałam adres Sandemana.
Przepisałam go i mruknęłam Connie „do widzenia”.
Sandeman mieszkał przy ulicy Morton, w dzielnicy wielkich domów z betonu, które powoli szły w rozsypkę. Wszędzie widać było zaniedbane trawniki, w brudnych oknach wisiały podarte zasłony, a na ścianach kwitła sprayowa twórczość młodocianych gangów. Większość domów zasiedlało kilku lokatorów. W niektórych spalonych i opuszczonych budynkach otwory okienne zabito deskami. Widać też było domy odremontowane, którym starano się przywrócić ich dawny splendor i dostojeństwo.
Sandeman mieszkał w budynku wraz z kilkoma innymi rodzinami. Nie był to może najpiękniejszy obiekt przy tej ulicy, ale też i nie najgorszy. Na frontowych schodach siedział jakiś staruszek o pożółkłych białkach oczu i posiwiałych włosach. Srebrna szczecina pokrywała zapadłe policzki, a skórę miał ciemną niczym smoła. Z kącika ust wystawał mu papieros. Staruszek zaciągnął się i skrzywił na mój widok.
– Od razu wyczuwam gliniarzy – powiedział.
– Nie jestem policjantką. – O co im wszystkim chodzi z tą policją? Spojrzałam na swoje martensy zastanawiając się, czy to przypadkiem nie bierze się z powodu butów. Morelli miał chyba rację. Może rzeczywiście powinnam się ich pozbyć.
– Szukam Perry’ego Sandemana – oznajmiłam pokazując staruszkowi wizytówkę. – Szukam też jego przyjaciela.
– Sandemana nie ma w domu. W dzień pracuje na stacji benzynowej. Zresztą wieczorami też go trudno zastać. Wraca tu, kiedy się spije albo naćpa. A wtedy jest bardzo nieprzyjemny i lepiej się od niego trzymać z daleka. Kiedy jest pod gazem, dostaje małpiego rozumu. Ale to dobry mechanik. Każdy to pani powie.
– Wie pan może, pod którym mieszka?
– 3C.
– Jest tam ktoś teraz?
– Nie widziałem, żeby ktoś wchodził.
Minęłam staruszka i weszłam do budynku. Stałam przez chwilę, przyzwyczajając wzrok do ciemności. Otaczało mnie zatęchłe powietrze. Czuć w nim było odór z kiepskiej kanalizacji. Poplamiona tapeta odłaziła od ścian. Drewniana podłoga aż chrzęściła od śmieci.
Wyjęłam z torebki aerozol obronny i przełożyłam go do kieszeni spodni. Powoli wchodziłam po schodach. Na drugim piętrze było troje drzwi. Wszystkie zamknięte na głucho. Zza jednych dobiegał dźwięk telewizora. W pozostałych dwóch mieszkaniach panowała cisza. Zastukałam do drzwi z tabliczką 3C i czekałam na odzew. Zastukałam ponownie. Nic.
Z jednej strony bałam się jak diabli spotkania oko w oko z kryminalistą i chciałam się stąd czym prędzej wynieść. Ale z drugiej strony chciałam też złapać Kenny’ego i czułam się zmuszona przez to przejść.
Na końcu korytarza zauważyłam okno. Za szybą widać było jakąś pordzewiałą konstrukcję, która wyglądała mi na drabinkę przeciwpożarową. Podeszłam do okna i wyjrzałam na zewnątrz. Wszystko się zgadzało, to była drabinka i na dodatek przylegała do okna Sandemana. Gdybym na nią weszła, mogłabym zajrzeć do jego mieszkania. Na dole nie zauważyłam nikogo. W kamienicy stojącej naprzeciwko wszystkie okna miały pozaciągane zasłony. Należało działać.
Zamknęłam oczy i wzięłam głęboki, oddech. Co złego mogło mnie spotkać? Mogłam zostać aresztowana, zastrzelona, pobita na kwaśne jabłko, no i mogłam też spaść i połamać sobie kości. A wariant optymistyczny? W mieszkaniu nie będzie nikogo, a ja będę mogła w nim pobuszować.
Otworzyłam okno i wyszłam na drabinkę przeciwpożarową. Metalowe schodki znałam jak własną kieszeń, gdyż sama miałam takie przy oknie i spędziłam na nich wiele czasu. Szybko przemknęłam pod okno Sandemana i zajrzałam do środka. W mieszkaniu stała nie zaścielona prycza, która służyła za łóżko. Umeblowania dopełniał niewielki stolik kuchenny, krzesło, telewizor na metalowym stojaku i lodówka. Na dwóch wbitych w ścianę hakach wisiało kilka drucianych wieszaków. Na stole leżało rozgrzebane jedzenie na wynos z jakiejś knajpy, pogięte puszki po piwie, zatłuszczone papierowe tacki i pomięty papier. W mieszkaniu nie było żadnych innych drzwi, doszłam więc do wniosku, że Sandeman musi korzystać z ubikacji na pierwszym piętrze. No, nie zazdroszczę mu.