Zaniepokojona poważnym spadkiem cholesterolu w organizmie, postanowiłam zjeść na kolację kurczaka na ostro i jakieś ciasteczka. Kupiłam jedzenie na wynos i udałam się na ulicę Patersona, gdzie zaparkowałam naprzeciw domu Julii Cenetty. Pomyślałam, że tu można zjeść tak samo, jak w każdym innym miejscu, a przy okazji obserwować, czy przypadkiem nie pojawi się Kenny.
Zjadłam kurczaka i ciasteczka. Popiłam i doszłam do wniosku, że to wymarzona kolacja: nie musiałam się denerwować obecnością Spira, nie miałam talerzy do zmywania, po prostu pełny luz.
W domu Julii świeciło się światło, ale zasłony były zaciągnięte, więc i tak nic nie mogłam zobaczyć. Na podjeździe stały dwa samochody. Jeden należał do Julii, a drugi pewnie do jej matki.
Nagle na chodniku przed domem zatrzymał się nowiutki samochód. Wysiadł z niego jakiś blondynek i podszedł do drzwi. Otworzyła mu Julia. Była w dżinsach i kurtce. Krzyknęła coś przez ramię i wyszła z domu. Blondyn i Julia całowali się przez kilka minut w samochodzie. W końcu chłopak uruchomił silnik i oboje odjechali. I to by było na tyle, jeśli chodzi o Kenny’ego.
Podjechałam do wypożyczalni kaset wideo Vica i wzięłam Pogromców duchów, mój ulubiony film, po którym zawsze przychodziły mi do głowy jakieś pomysły. Po drodze kupiłam jeszcze prażoną kukurydzę, batonik Kit-Kat, torbę ciasteczek z masłem orzechowym i rozpuszczalną czekoladę. W końcu, jak szaleć, to szaleć.
Kiedy wróciłam do domu, zauważyłam, że sekretarka mruga czerwoną diodą.
Spiro chciał się koniecznie dowiedzieć, czy poczyniłam jakieś postępy w sprawie jego trumien, i pytał, czy nie wybrałabym się z nim do kina po ceremonii wystawienia niejakiego Kingsmitha. Na oba pytania mogłam bez wahania i z całą mocą odpowiedzieć NIE! Odwlekałam telefon do niego, gdyż nawet jego głos z taśmy przyprawiał mnie o mdłości.
Druga wiadomość była od „Leśnika”: „Zadzwoń do mnie”.
– Kto mówi? – zapytał „Leśnik”.
– Tu Stephanie. Co się stało?
– Szykuje się impreza. Powinnaś się chyba przygotować.
– Mam włożyć szpilki i pończochy?
– Myślałem raczej o drobiazgach z firmy Smith amp; Wesson.
– Domyślam się, że chcesz się ze mną spotkać.
– Jestem w zaułku na rogu ulic West Lincoln i Jacksona.
Ulica Jacksona miała niemal trzy kilometry i biegła obok wysypisk śmieci, starych opuszczonych zakładów hydraulicznych i najrozmaitszych spelunek oraz podrzędnych hotelików. Była to tak zapuszczona dzielnica, że młodocianym gangom nie chciało się tam nawet mazać graffiti na ścianach. Tylko nieliczne samochody zapuszczały się w te okolice. Lampy uliczne porozbijali chuligani, a nikomu nie przyszło do głowy, by je powymieniać. Pożary były tam na porządku dziennym. W związku z tym przybywało osmalonych budynków o oknach pozabijanymi deskami. W zapchanych śmieciami studzienkach pełno było strzykawek i igieł.
Ostrożnie wyjęłam pistolet z brązowego pudełka po ciastkach i sprawdziłam, czy jest nabity. Wrzuciłam go do torebki razem z KitKatem, wepchnęłam włosy pod baseballówkę, aby choć trochę upodobnić się do mężczyzny i z powrotem zarzuciłam kurtkę na grzbiet.
Rezygnowałam z randki z Pogromcami duchów, ale przynajmniej z ważnego powodu. „Leśnik” ani chybi zwąchał coś w sprawie Kenny’ego albo trumien. Gdyby potrzebował pomocy przy ujęciu kogoś, kogo śledził, na pewno nie dzwoniłby do mnie. Wystarczyło dać mu kwadrans, a zebrałby drużynę, dla której Pustynna Burza byłaby dziecinną igraszką. Nie muszę chyba dodawać, że nie byłam na czele listy kandydatów do tej drużyny marzeń. Nie byłam nawet na jej końcu.
Jadąc buickiem ulicą Jacksona czułam się względnie bezpieczna. Wątpię, by był ktoś na tyle głupi, by chciał kraść tego wielkiego grzmota, i nikt nie byłby pewnie aż takim idiotą, żeby w ogóle porywać się na taką akcję. Przypadkowych kul też nie miałam się co obawiać. Trudno przecież celować, kiedy człowiek trzęsie się ze śmiechu, patrząc na tego dinozaura.
Kiedy „Leśnik” nie odstawiał nikogo na posterunek policji, jeździł zwykle czarnym mercedesem. Na polowanie zaś udawał się czarnym fordem bronco. Zauważyłam forda w zaułku, który mi opisał. Czułam, że zaraz dostanę rozwolnienia na myśl o tym, że mielibyśmy kogoś zgarnąć z ulicy Jacksona. Zaparkowałam tuż przed samochodem „Leśnika” i wyłączyłam światła. Patrzyłam, jak właściciel forda wychodzi z cienia.
– Co się stało z jeepem?
– Ukradli mi go.
– Słyszałem, że dziś w nocy ma dojść do jakiegoś handlu bronią. Wojskowe zabawki i rzadko spotykana amunicja. Dostawca ma być ponoć biały.
– Kenny!
– Być może. Pomyślałem, że może warto by się temu przyjrzeć. Mój informator mówił, że transakcja ma nastąpić na Jacksona pod dwieście siedemdziesiątym. To ta chałupa z wybitym oknem.
Zmrużyłam oczy i spojrzałam na drugą stronę ulicy. Dwa domy dalej od numeru 270 stał na cegłach pordzewiały bonneville bez kół. Poza tym było pusto i głucho. W żadnym z domów nie świeciło się światło.
– Nie chodzi o to, żeby zapobiec tej transakcji – powiedział „Leśnik”. – Posiedzimy tutaj po cichu i spróbujemy zidentyfikować tego białego. Jeśli to Kenny, pojedziemy za nim.
– Jest za ciemno, żeby go rozpoznać.
„Leśnik” podał mi lornetkę.
– Z noktowizorem.
– Oczywiście.
Czekaliśmy już ponad godzinę, kiedy nagle ulicą Jacksona przejechała furgonetka. Po chwili pojawiła się znowu i zatrzymała się.
Ustawiłam ostrość na kierowcę.
– Wygląda na białego – powiedziałam do „Leśnika” – ale ma na twarzy kominiarkę. Nie widzę dokładnie.
Za furgonetką nadjechało BMW. Wysiedli z niego czterej Murzyni i podeszli do półciężarówki. Na dźwięk odsuwanych drzwi „Leśnik” opuścił okno. Dochodziły nas przyciszone głosy. Ktoś się roześmiał. Mijały minuty. Jeden z Murzynów zaczął kursować między furgonetką a BMW. Najpierw zaniósł do bagażnika jedną drewnianą skrzynię, potem drugą.
Nagle otworzyły się drzwi domu, przed którym stał bonneville na cegłach i z budynku wypadli policjanci z wyciągniętą bronią i wykrzykując polecenia pędzili w stronę BMW. Skądś nadjechał radiowóz i z piskiem opon zatrzymał się, blokując ulicę. Czterej Murzyni rozbiegli się. Furgonetka natychmiast ruszyła spod numeru 270.
– Nie zgub jej – krzyknął „Leśnik”, pędząc do swojego forda. – Będę tuż za tobą.
Kiedy tylko furgonetka przemknęła mi przed maską, przełożyłam dźwignię w pozycję „jazda” i wcisnęłam gaz do dechy. Wypadłam z zaułka. Poniewczasie niestety dostrzegłam, że tuż za nią jedzie jeszcze inny samochód. Zahamowałam z piskiem opon i zaklęłam pod nosem, a samochód goniący furgonetkę odbił się od buicka z dość głośnym hukiem. Z dachu tamtego odczepił się czerwony kogut i poszybował w noc niczym raca. Ja prawie w ogóle nie odczułam uderzenia, ale ten drugi samochód – zdaje się, że policyjny – odrzuciło o dobre cztery metry.
Widziałam znikające w dali tylne światła furgonetki i zastanawiałam się, czyby nie zacząć jej gonić. To chyba zły pomysł, doszłam do wniosku. Ktoś mógłby pomyśleć, że rozbiwszy jeden z nie oznakowanych samochodów policyjnych, uciekam z miejsca wypadku.
Grzebałam w torebce w poszukiwaniu prawa jazdy, kiedy drzwi buicka otworzyły się i zza kierownicy wyciągnął mnie nie kto inny jak sam Joe Morelli. Patrzyliśmy na siebie przez chwilę z rozdziawionymi ustami, nie dowierzając własnym oczom.
– No nie! – krzyknął Morelli. – Nie, tego już za wiele, do jasnej cholery! Ty chyba nie robisz nic innego, tylko myślisz, jak by mi tu wszystko spieprzyć.
– Nie pochlebiaj sobie.
– Omal mnie nie zabiłaś!
– Przesadzasz. A poza tym nie miałam wobec ciebie żadnych morderczych zamiarów. Nawet nie wiedziałam, że to ty jedziesz tym samochodem. – Gdybym wiedziała, na pewno by mnie tu nie było. – Poza tym ja się nie skarżę i nie skamlę, że to ty zajechałeś mi drogę. Gdyby nie ty, na pewno bym go złapała.
Morelli zakrył sobie oczy dłonią.
– Powinienem był się wynieść z tego stanu, kiedy miałem okazję. Powinienem był zostać w marynarce.
Popatrzyłam na jego samochód. Część tylnego błotnika była zdarta, a zderzak leżał na ulicy.
– Nie jest tak źle – powiedziałam. – Chyba nawet można jeszcze nim jeździć.
Oboje spojrzeliśmy na błękitnego olbrzyma. Nie było nawet śladu po zderzeniu.
– Przecież to buick – powiedziałam przepraszająco. – Pożyczony wóz.
Morelli patrzył w przestrzeń.
– Jasna cholera.
Za plecami Morellego pojawił się radiowóz.
– Wszystko w porządku?
– Tak, w jak najlepszym – odparł Morelli. – Czuję się, kurwa, wspaniale.
Radiowóz odjechał.
– Buick – powiedział Morelli. – Jak za starych dobrych czasów.
Kiedy miałam osiemnaście lat, omal nie przejechałam Morellego podobnym wozem.
Morelli patrzył gdzieś poza mną.