Выбрать главу

– O co chodzi? – zapytał Gazarra.

– Chcę poznać nazwiska czterech Murzynów, których aresztowano wczoraj na Jacksona. I powiedz mi, jakie nazwiska podał im kierowca furgonetki.

– Jasna cholera. Nie mam dostępu do akt tej sprawy.

– A potrzebna ci niańka do dziecka?

– Pytanie. Zobaczę, co da się zrobić.

Wzięłam szybki prysznic, przeczesałam palcami włosy, włożyłam dżinsy i flanelową koszulę. Wyjęłam pistolet z torebki i ostrożnie wrzuciłam go z powrotem do puszki. Włączyłam sekretarkę i zamknęłam drzwi.

Powietrze było rześkie, a niebo niemal idealnie błękitne. Na szybach buicka połyskiwały kryształki szronu. Wsiadłam za kierownicę, uruchomiłam silnik i włączyłam dmuchawę na pełną moc.

Wyznaję zasadę, że lepiej robić cokolwiek (choćby wydawało się to głupie i bezsensowne), niż nie robić nic. Zgodnie z tym założeniem ranek postanowiłam poświęcić na sprawdzanie znajomych i krewnych Kenny’ego. Jeżdżąc po ulicach rozglądałam się przy okazji za moim jeepem i białymi ciężarówkami opatrzonymi czarnymi napisami. Niczego takiego nie znalazłam, a lista rzeczy zaginionych wciąż się wydłużała. Może więc mimo wszystko czyniłam jakieś postępy? Jeśli ta lista wydłuży się jeszcze trochę, to w końcu coś się może zacznie wyjaśniać.

Po trzeciej rundce poddałam się i skierowałam wóz w stronę biura. Należało odebrać czek za Eugene’a Petrasa, a poza tym chciałam sprawdzić wiadomości na automatycznej sekretarce. Niedaleko biura Vinniego znalazłam wolne miejsce i zaczęłam parkować błękitnego grzmota równolegle do krawężnika. Nie minęło nawet dziesięć minut i buick stał tam, gdzie chciałam… no może tylko tylne koło trochę za bardzo wjechało na chodnik.

– Nieźle to zrobiłaś – pochwaliła mnie Connie. – Bałam się już, że zanim zdołasz go ustawić, zabraknie ci benzyny.

Rzuciłam torebkę na kanapę.

– Idzie mi coraz lepiej. Tylko dwa razy stuknęłam samochód z przodu, ale nawet nie musnęłam parkometru.

Zza pleców Connie wyjrzała znajoma twarz.

– No, mam nadzieję, że to nie w mój samochód stuknęłaś.

– Lula!

Lula w białym dresie i białych adidasach stała z ręką na biodrze w całej swej stukilowej okazałości. Włosy jej były koloru marchewki i wyglądały, jakby je ktoś poprzycinał sekatorem i usztywnił klejem do tapet.

– Sie masz – powitała mnie Lula. – Co cię tu przygnało?

– Przyjechałam po wypłatę. A ty co tu robisz? Próbujesz sił jako łowca nagród?

– A skąd. Przyjęli mnie, aby doprowadzić to biuro do porządku. Rzygać mi się już chce od tych teczek.

– A twoja poprzednia praca?

– Przeszłam na emeryturę. Miejsce pod latarnią oddałam Jackie. Po tym wypadku w lecie zeszłego roku nie mogłam już wrócić na ulicę.

Connie uśmiechnęła się od ucha do ucha.

– No, ona to sobie z Vinniem da radę.

– Ba – powiedziała Lula. – Niech tylko spróbuje mnie tknąć, a rozdepczę go jak pluskwę. Jak zacznie zadzierać z Lula, zostanie z niego mokra plama na dywanie.

Bardzo lubiłam Lulę. Poznałyśmy się kilka miesięcy wcześniej. Wtedy stawiałam zaledwie pierwsze kroki w swoim nowym zawodzie. Kiedy zadawałam jej pytania, stała jeszcze na rogu ulicy Stark.

– Utrzymujesz swoje stare kontakty? Słyszałaś może, o czym się teraz mówi na mieście?

– A niby co takiego miałabym słyszeć?

– Czterech Murzynów próbowało wczoraj kupić broń i gliny ich zwinęły.

– A, o to ci chodzi. Wszyscy o tym wiedzą. To dwóch chłopaków Longa, Booger Brown i jego przygłupi kuzynek Freddie Johnson.

– A wiesz może, od kogo próbowali kupić tę broń?

– Podobno od jakiegoś białego. Ale nic więcej nie wiem.

– Próbuję właśnie namierzyć tego gościa.

– Ale śmiesznie jest stać teraz po tej stronie prawa – stwierdziła Lula. – Będę się chyba jednak musiała przyzwyczaić.

Wykręciłam numer do domu, żeby odsłuchać wiadomości z automatycznej sekretarki. Otrzymałam kolejne zaproszenie od Spira i listę nazwisk od Eddiego Gazarry. Pierwsze cztery odpowiadały tym, które podała mi Lula. Ostatnie trzy były nazwiskami gangsterów, o których mówił biały handlarz. Zapisałam je i pokazałam Luli.

– Powiedz mi, co wiesz o Lionelu Boone, „Śmierdzielu” Sandersie i Jamalu Alou.

– Boone i Sanders handlują. W mamrze bywają regularnie, jakby tam mieli abonament. Na ich życie nie postawiłabym nawet złamanego szeląga, wiesz, co mam na myśli. Tego Alou w ogóle nie znam.

– A ty? – zwróciłam się do Connie. – Znasz któregoś z tych gagatków?

– Tak od ręki to ci nie powiem, ale mogę poszperać w aktach.

– Zaraz, zaraz – zaprotestowała Lula. – To moja działka. Odsuń się i pozwól mi zajrzeć do kartoteki.

W czasie gdy Lula grzebała w aktach, ja zadzwoniłam do „Leśnika”.

– Rozmawiałam wczoraj w nocy z Morellim – oznajmiłam mu. – Niewiele zdołali wyciągnąć z tych Murzynów. Dowiedzieli się właściwie tylko tyle, że kierowca furgonetki powoływał się na nazwiska Lionela Boone’a, „Śmierdziela” Sandersa i Jamala Alou.

– Banda gałganów – stwierdził „Leśnik”. – Alou to rzemieślnik. Potrafi przerobić każdą pukawkę.

– Może powinniśmy z nim pogadać.

– Nie sądzę, żebyś chciała tego słuchać, mała. Sam się lepiej nim zajmę.

– Nie ma sprawy. Zresztą i tak muszę parę rzeczy załatwić.

– Żadnego z tych palantów nie ma w aktach – oznajmiła Lula. – Chyba zahaczyliśmy o wyższą klasę.

Wzięłam czek z biurka Connie i wycofałam się w stronę błękitnego olbrzyma. Z pobliskiej kafejki wyszedł jej właściciel, Sal Fiorello, i zaglądał przez boczną szybę do wnętrza buicka.

– Ależ pięknie utrzymany – rzucił w eter.

Przewróciłam oczami i włożyłam klucz do zamka.

– Dzień dobry, panie Fiorello.

– Niezły masz wóz – powiedział z uznaniem.

– Aha – zgodziłam się. – Nie każdy może takim jeździć.

– Mój wujek Manni też miał buicka z pięćdziesiątego trzeciego roku. Znaleziono go później martwego w samochodzie. Na wysypisku śmieci.

– O rany, tak mi przykro.

– Cała tapicerka była do wyrzucenia – dorzucił Sal. – Co za strata.

Pojechałam do domu pogrzebowego Stivy i zaparkowałam po drugiej stronie ulicy. Na podjazd wjechała furgonetka z kwiaciarni i zniknęła za rogiem budynku. Poza tym nic się nie działo. Budynek sprawiał wrażenie całkowicie wymarłego. Zaczęłam rozmyślać o Constantinie Stiva, który leżał w szpitalu św. Franciszka. Nie pamiętam, by kiedykolwiek robił sobie wakacje, a teraz musiał leżeć w łóżku i powierzyć całą firmę temu swojemu szczurowatemu pasierbowi. To musiało go strasznie gryźć. Ciekawa byłam, czy wie coś o trumnach. Zapewne nie. Spiro pokpił sprawę i próbował to ukryć przed Conem.

Musiałam poinformować Spira, że nie poczyniłam żadnych postępów i odrzucić jego zaproszenie na kolację, ale trudno mi było zmusić się do przejścia na drugą stroną ulicy. Można było znieść dom pogrzebowy o siódmej wieczorem, kiedy pełno w nim ludzi. Ale być na tyle szaloną, by pchać się tam o jedenastej rano? Tylko ja, Spiro i truposze?!

Siedziałam przez dłuższą chwilę w samochodzie i rozmyślałam o przyjaźni Spiro, Kenny’ego i Moogeya z czasów licealnych. Kenny cwaniaczek. Spiro – facet o niezbyt lotnym umyśle, zepsutych zębach i grabarskim rodowodzie. Wreszcie Moogey, który – o ile mi wiadomo – był raczej porządnym człowiekiem. To zdumiewające, jak różni ludzie łączą się z potrzeby przyjaźni.

Dziś Moogey już nie żyje. Kenny gdzieś zaginął. Natomiast Spiro szuka dwudziestu czterech tanich trumien. Życie doprawdy się czasem dziwnie układa. Chodzisz z człowiekiem do liceum, przyjaźnisz się z nim, grasz w kosza i podkradasz maluchom drobne na drugie śniadanie, aż tu nagle musisz zabalsamować jego zwłoki i wypełnić mu w głowie dziury po kulach.

Nagle zaświtała mi w głowie szalona myśl. A jeśli to się wszystko w jakiś sposób łączy? Jeśli Kenny ukradł tę broń i schował ją w trumnach Spira? Co wówczas? Nie miałam pojęcia.

Na niebo wypełzły postrzępione chmury. Wzmógł się też wiatr. Nad ulicą przeleciały niesione powiewem liście i zaszeleściły na przedniej szybie buicka. Doszłam do wniosku, że jeszcze trochę takich medytacji, a objawią mi się ufoludki.

Około południa zdałam sobie sprawę, że górę wzięło we mnie tchórzostwo. Żaden problem. Zastosuję wobec tego plan numer dwa. Pojadę do rodziców, zjem obiad i przyciągną ze sobą babcię Mazurową.

Kiedy zajechałam na mały prywatny parking Stivy, dochodziła już prawie druga. Babcia siedziała obok mnie na wielkiej przedniej kanapie i wyciągała szyję, żeby cokolwiek zobaczyć.

– Zazwyczaj nie chodzę na popołudniowe wystawienia – zastrzegała się biorąc rękawiczki i torebkę. – Wpadam tam tylko czasami latem, kiedy spaceruję, ale mimo wszystko wolę te tłumy, które zbierają się wieczorami. Oczywiście to nie ma znaczenia, kiedy jest się łowcą nagród… jak my.