Pomogłam babci wysiąść z samochodu.
– Nie przychodzę tu dziś jako łowca nagród. Chcę pogadać ze Spirem. Pomagam mu rozwiązać drobny problem.
– No pewnie. A co zgubił? Założą się, że jakieś zwłoki.
– Mylisz się. Nie zgubił żadnych zwłok.
– Szkoda. Mogłybyśmy równie dobrze szukać trupa.
Weszłyśmy po schodach do wnętrza domu pogrzebowego. Zatrzymałyśmy się na chwilę przed wywieszonym programem wieczoru.
– Kogo będziemy dziś oglądać? – dopytywała się babcia. – Feinsteina czy Mackeya?
– A którego wolałabyś zobaczyć?
– Mogłabym popatrzeć na Mackeya. Nie widziałam go już wieki całe, od kiedy odszedł z pracy w A amp;P.
Zostawiłam babcię samą sobie i ruszyłam na poszukiwania Spira. Znalazłam go w gabinecie Cona. Siedział za wielkim orzechowym biurkiem z telefonem w ręku. Rozłączył się i gestem wskazał mi, żebym usiadła.
– To Con – wyjaśnił. – Wciąż do mnie wydzwania. Nie mogę się od niego odczepić. Zaczyna być po prostu upierdliwy.
Pomyślałam sobie, jak wspaniale by było, gdyby Spiro spróbował teraz rzucić się na mnie – mogłabym go uraczyć sporą dawką woltów lub też zażyć go może inaczej? Gdyby odwrócił się do mnie plecami, mogłabym mu przystawić pistolet elektryczny do karku, a potem udawać, że to nie ja, tylko jakiś szalony żałobnik wpadł do gabinetu, ogłuszył Spira i wybiegł.
– No więc, co słychać? – zapytał Spiro.
– Masz rację co do trumien. Rzeczywiście zniknęły. – Położyłam na biurku klucz od schowka. – Zastanówmy się raz jeszcze nad kwestią klucza. Czy tylko ty go masz?
– Owszem.
– Czy dorabiałeś kiedykolwiek drugi?
– Nie.
– A może go komuś pożyczałeś?
– Na pewno nie.
– A może zostawiłeś go na chwilę spiętego razem z innymi kluczami?
– Ależ skąd. Nikt nie miał do niego dostępu. Klucz leżał u mnie w domu w górnej szufladzie mojej bieliźniarki.
– A Con?
– Co Con?
– Czy miał dostęp do klucza?
– Con nic nie wie o trumnach. To był mój pomysł.
Nie zaskoczyło mnie to.
– A tak z czystej ciekawości: powiedz, co miałeś zamiar zrobić z tymi trumnami? Przecież nikt z Miasteczka by ci ich nie kupił.
– Właściwie występowałem jako pośrednik. Miałem na nie kupca.
Kupca. Aha! W myślach klepnęłam się w czoło.
– Czy ten kupiec już wie, że po trumnach nie ma ani śladu?
– Jeszcze nie.
– A ty wolałbyś pewnie nie rujnować swojej reputacji.
– Mniej więcej o to mi chodzi.
Nie chciałam już niczego dociekać. Nie byłam nawet pewna, czy chcę dalej szukać tych trumien.
– No dobrze – rzekłam. – Zmieńmy teraz temat. Kenny Mancuso.
Spiro zapadł jakby głębiej w fotel Cona.
– Dawniej przyjaźniliśmy się – oparł. – Ja, Kenny i Moogey.
– Dziwię się, że Kenny nie zwrócił się do ciebie o pomoc. Mógł na przykład prosić cię, żebyś go ukrył.
– Chciałbym mieć tyle szczęścia.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Bo on mnie prześladuje.
– Kto? Kenny?
– Tak. Był tutaj…
Spiro otworzył środkową szufladę i wyjął z niej kartkę papieru, po czym mi ją podał.
– Czytaj! Dziś rano znalazłem to na swoim biurku.
Wiadomość brzmiała tajemniczo: „Ty masz coś, co należy do mnie, ale teraz i ja mam coś twojego”. List złożono ze srebrnych liter wyciętych z czasopism, a podpisano go również srebrną literą „K”.
– Co to znaczy? – zapytałam.
Spiro wciąż siedział, jakby był przygwożdżony do fotela.
– Sam nie wiem, co to ma oznaczać. Chyba tylko to, że mu całkiem odbiło. Poszukasz dla mnie tych trumien, prawda? – upewniał się mój niefortunny klient. – Pamiętaj, umówiliśmy się.
Coś takiego. Najpierw przerażeniem napawa go liścik od Kenny’ego, a za chwilę pyta mnie o trumny. Bardzo podejrzana sprawa.
– Jeszcze się chyba rozejrzę – zapewniłam go. – Ale szczerze mówiąc, nie mam punktu zaczepienia.
Babcia wciąż przesiadywała w sali, gdzie wystawiono Mackeya. Trzymała wartę u wezgłowia trumny razem z Marjorie Boyer i wdową po Mackeyu. Pani Mackey była nieźle wstawiona „wzmocnioną” herbatką i zabawiała babcię i Marjorie nieco bełkotliwą wersją własnego życiorysu. Skupiała się głównie na jaśniejszych jego punktach, żywo przy tym gestykulując i ochlapując sobie od czasu do czasu buty płynem z filiżanki.
– Musisz to zobaczyć – ponaglała mnie babcia. – Ubrali George’a w garnitur z ciemnoniebieskiego atlasu, bo to kolory jego loży, niebieski i złoty. Czyż to nie wspaniałe?
– Wszyscy bracia z loży przyjdą wieczorem – powiedziała pani Mackey. – Będą tutaj mieli ceremonię. A wieniec to TAAAKI przysłali!
– Jaką dziwną obrączkę ma twój mąż na palcu – zauważyła babcia.
Pani Mackey wychyliła resztę herbaty.
– To sygnet loży. George, Panie świeć nad jego duszą, chciał być pochowany z tym sygnetem.
Babcia pochyliła się, aby dokładniej obejrzeć ów sygnet.
– O-o!
Bałyśmy się zapytać, co się stało.
Babcia wyprostowała się i spojrzała na nas.
– Patrzcie no tylko – powiedziała zaskoczona trzymając w ręku coś, co kształtem przypominało niewielką marchewkę. – Odpadł biedakowi palec.
Pani Mackey padła zemdlona na podłogę, a Marjorie z krzykiem wypadła z sali.
Podeszłam bliżej, żeby się lepiej przyjrzeć.
– Jesteś tego pewna? – zapytałam babcię. – Jak to się mogło stać?
– Podziwiałam sygnet, dotknęłam kamienia, no i nim się spostrzegłam, jego palec został mi w ręku – wyjaśniła.
Spiro wpadł do sali, a krok w krok za nim szła Marjorie.
– Cóż to znów za afera z palcem?
Babcia pokazała mu corpus delicti.
– Chciałam się bliżej przyjrzeć temu sygnetowi no i palec odpadł.
Spiro chwycił palec Mackeya.
– To nie jest prawdziwy palec tylko woskowa atrapa.
– Ależ on odpadł mu od ręki – powiedziała babcia. – Proszę tylko zobaczyć.
Wszyscy zajrzeliśmy do trumny i patrzyliśmy na żałosny kikucik, który dopiero co był środkowym palcem George’a.
– Parę dni temu wieczorem jeden facet opowiadał w telewizji, że kosmici porywają ludzi i wyczyniają na nich swoje naukowe eksperymenty – odezwała się babcia Mazurowa. – Coś takiego mogło się tu zdarzyć! Może to właśnie kosmici odcięli palec George’owi? Aby tylko czegoś innego też mu nie odcięli! Chce pan, żebym sprawdziła, czy George ma wszystko na miejscu?
Spiro zatrzasną] wieko trumny.
– Czasami w procesie balsamowania zdarzają się wypadki – wyjaśnił. – Niekiedy trzeba nieco podretuszować ubytki.
Przez głowę przemknęła mi przerażająca myśl. Nie, odrzuciłam ją. Kenny Mancuso nie byłby zdolny do czegoś takiego. To zbyt obrzydliwe nawet jak na niego.
Spiro przestąpił panią Mackey i podszedł do interkomu wiszącego tuż przy drzwiach. Podążyłam za nim i odczekałam, aż wyda polecenie Louiemu Moonowi, by ten zadzwonił po karetkę. Spiro polecił mu też przynieść trochę balsamu do sali numer cztery.
– Co do tego palca… – zaczęłam.
– Gdybyś robiła, co do ciebie należy, Kenny już by siedział za kratkami! – wybuchnął Spiro. – Zastanawiam się, dlaczego ja cię w ogóle zatrudniłem do szukania tych trumien, skoro nie potrafisz sobie dać rady nawet z Mancusem. Cóż w tym trudnego? Facetowi wyraźnie odbiło: zostawia mi liściki, kaleczy sztywniaków.
– Dzwoniłeś na policję?
– Czyś ty z byka spadła? Nie mogę zadzwonić na policję. Od razu poleźliby do Cona, a ten, jakby się o tym dowiedział, to wyszedłby z siebie.
– Nie bardzo ufam swojej wiedzy prawniczej, ale zdaje mi się, że masz obowiązek zgłosić tego typu wypadek.
– Zgłaszani go więc tobie.
– No nie, ja za to nie biorę odpowiedzialności.
– Sam zdecyduję, czy chcę o tym zameldować policji – orzekł Spiro. – Nie ma takiego prawa, które nakazywałoby paplać o wszystkim glinom.
Spiro wbił wzrok gdzieś ponad moim lewym ramieniem. Odwróciłam się, by zobaczyć co przykuło jego uwagę i aż podskoczyłam widząc o krok ode mnie Louiego Moona. Łatwo go było rozpoznać po nazwisku, wyszytym czerwoną nitką nad lewą kieszonką białego kombinezonu. Louie był średniego wzrostu i średniej wagi, wyglądał mniej więcej na trzydziestolatka. Miał bardzo bladą skórę i puste bladoniebieskie oczy. Jego blond włosy zaczęły powoli ustępować miejsca łysinie. Obrzucił mnie szybkim spojrzeniem – na tyle tylko, by przyjąć do wiadomości moją obecność – i podał Spirowi balsam.
– Na sali leży zemdlona kobieta – powiedział doń Spiro. – Wyjdź i skieruj karetkę na tyły posesji, a potem wprowadź ich tutaj.