– O Boże! – pisnęła Mary Lou biorąc do ręki parę pantofelków na płaskim obcasie wykonanych z fioletowego zamszu. – Spójrz tylko na te buciki. Jakby na ciebie szyte.
– Nie mam pieniędzy. Jeszcze mi nie zapłacili.
– Możemy je ukraść.
– Już się w to nie bawię.
– Od kiedy?
– Od dawna. Zresztą i tak nigdy nie buchnęłam nic wielkiego. Tylko raz rąbnęłyśmy trochę gumy do żucia u Sala, bo go nie znosiłyśmy.
– A ta kurtka z Armii Zbawienia?
– To była moja kurtka! – Kiedy miałam czternaście lat matka oddała Armii Zbawienia moją ulubioną dżinsową kurtkę. Ale odzyskałyśmy ją z Mary Lou. Matce powiedziałam, że ją odkupiłam, ale tak naprawdę, to ją zwędziłyśmy.
– Powinnaś je przynajmniej przymierzyć – stwierdziła Mary Lou. Kiwnęła na sprzedawczynię. – Chciałybyśmy obejrzeć ten fason rozmiar siedem i pół.
– Nie chcę nowych butów – broniłam się. – Potrzebuję wielu innych rzeczy. Muszę sobie kupić nowy pistolet. Joyce Barnhardt ma większą spluwę niż ja.
– Aha! Tu cię mam.
Usiadłam i rozsznurowałam martensy.
– Widziałam się z nią dzisiaj u Clary. Ledwie się powstrzymałam, żeby jej nie udusić.
– Przecież ona ci wyświadczyła przysługę. Twój były mąż był dupkiem.
– Ona jest zła.
– Czy wiesz, że Joyce tu pracuje? W dziale kosmetycznym. Wchodząc widziałam, jak robi makijaż. Przerabiała jakąś starszą babkę na Królewnę Śnieżkę.
Wzięłam pantofle od ekspedientki i przymierzyłam.
– Czyż nie są cudowne? – zachwycała się Mary Lou.
– Owszem, są śliczne, ale w takich cudeńkach nie mogłabym do nikogo strzelać.
– Przecież i tak do nikogo nie strzelasz. No, przepraszam, raz rzeczywiście strzeliłaś.
– Jak sądzisz, czy Joyce Barnhardt ma takie fioletowe buciki?
– Z tego, co wiem, Joyce Bamhardt nosi rozmiar dziesięć i pół. W tym fasonie wyglądałaby jak krowa.
Podeszłam do lustra na końcu stoiska i zaczęłam podziwiać fioletowe pantofelki. Joyce Barnhardt pęknie z zazdrości.
Odwróciłam się, aby obejrzeć się z tyłu i dosłownie wpadłam na Kenny’ego Mancuso.
Zamknął żelazny uścisk na mym nadgarstku i szarpnął mnie do siebie.
– I co, zdziwiona?
Aż mnie zatkało.
– Jesteś jak ten wrzód na dupie – powiedział. – Myślisz, że nie widziałem, jak chowałaś się za krzakami przed domem Julii? Myślisz, że nie wiem o tym, jak jej nagadałaś, że pieprzę się z Denise Barkolowsky? – Potrząsnął mną tak, że aż zastukały mi zęby. – A teraz po cichutku kręcisz ze Spirem, prawda? Wam się obojgu wydaje, że takie z was cwaniaki, prawda?
– Powinieneś teraz pojechać ze mną do sądu. Zapewniam cię, że jeśli Vinnie wyśle za tobą innego łowcę nagród, to nie będzie się już bawił w uprzejmości.
– Czy ty nic nie rozumiesz? Ja nie jestem zwykłym śmiertelnikiem. Ja w ogóle nie odczuwam bólu. Być może jestem nawet nieśmiertelny!
O Boże, biedak, pomyślałam w pierwszej chwili.
Machnął nagle ręką i w jego dłoni pojawił się nóż.
– Ostrzegałem cię, ale ty mnie nie słuchasz – mówił. – Powinienem ci chyba odciąć ucho. Może wtedy zaczniesz mnie słuchać?
– Nie przestraszysz mnie. Jesteś tchórzem. Nie masz nawet dość odwagi, żeby stanąć przed sądem. – Próbowałam już kiedyś tego sposobu, gdy miałam do czynienia z agresywnymi osobnikami i zazwyczaj skutkował.
– Jasne, że się mnie boisz – ciągnął niewzruszony Kenny. – Wszyscy się mnie boją. – Błysnęło ostrze i nóż chlasnął po moim rękawie. – A teraz ucho -■oznajmił Kenny trzymając mnie mocno za kurtkę.
Torba ze sprzętem obronnym leżała na stołku obok Mary Lou, więc pozostawało mi tylko zrobić to, co na moim miejscu zrobiłaby każda bezbronna kobieta. Otworzyłam usta i krzyknęłam, ile sił w płucach. Kenny był na tyle zaskoczony, że udało mi się jakoś wyrwać z jego uchwytu. Straciłam wprawdzie trochę włosów, ale za to zachowałam ucho.
– Jezu – powiedział Kenny. – Ale z ciebie numer! Ty mi naprawdę, kurwa, bruździsz. – Popchnął mnie na półkę z butami, a sam uskoczył do tyłu i rzucił się do ucieczki.
Pozbierałam się i popędziłam za nim, przepychając się przez zwały toreb i tornistrów. Kipiałam od adrenaliny, za to zdrowego rozsądku miałam w tym momencie jak na lekarstwo. Słyszałam, że biegną za mną Mary Lou i sprzedawczyni. Klęłam w głos Kenny’ego i darłam się na wszystkie strony, że gonię złodzieja butów, aż w ferworze wpadłam na jakąś staruszkę przy ladzie z kosmetykami i omal jej nie przewróciłam.
– O rany, przepraszam! – wykrzyknęłam do niej.
– Biegnij! – zachęcała mnie Mary Lou ze stoiska z odzieżą dla dzieci. – Łap tego sukinsyna!
Ledwo uwolniłam się od staruszki, a już w następnej chwili wpadłam na jakieś dwie inne kobiety. Jedną z nich była Joyce Barnhardt w białym kitlu. Wszystkie trzy wylądowałyśmy na podłodze przy akompaniamencie przekleństw i krzyków.
Mary Lou i sprzedawczyni ze stoiska z butami natychmiast rzuciły się, żeby nas rozłączyć. Korzystając z chwilowego zamieszania Mary Lou kopnęła Joyce w kolano. Ta poturlała się na bok wyjąc z bólu, a sprzedawczyni pomogła mi wstać z podłogi.
Rozglądałam się za Kennym, ale nigdzie go nie było widać.
– Jasny gwint – odezwała się Mary Lou. – Czyżby to był Kenny Mancuso?
Przytaknęłam, łapczywie chwytając powietrze.
– Co ci powiedział?
– Zaprosił mnie na randkę. No i pochwalił pantofle.
Mary Lou prychnęła.
Sprzedawczyni natomiast uśmiechnęła się.
– Dogoniłaby go pani, gdyby właśnie przymierzała adidasy.
Szczerze powiedziawszy nie wiem jednak, co bym zrobiła, gdyby mi się udało dogonić Kenny’ego. On miał nóż, a ja jedynie seksowne buciki.
– Dość tego, dzwonię do prawnika – oznajmiła Joyce podnosząc się z ziemi. – Napadłaś na mnie! Podam cię do sądu i oskubię jak kaczkę.
– To był wypadek – tłumaczyłam jej. – Goniłam Kenny’ego, a ty stanęłaś mi na drodze.
– To jest dział kosmetyczny! – darła się. – Nie możesz tutaj biegać jak jaka szurnięta i przeganiać ludzi.
– Nie jestem szurnięta. Wykonuję tylko swoją pracę.
– Pewnie, że jesteś szurnięta – nie dawała za wygraną. – Ty i twoja babcia macie nierówno pod sufitem!
– Przynajmniej nie jestem dziwką.
Oczy Joyce zrobiły się wielkie jak piłki od baseballu.
– Kogo nazywasz dziwką?
– Ciebie. – Postąpiłam krok naprzód w fioletowych pantofelkach. – Jesteś dziwką.
– Skoro ja jestem dziwką, to ty jesteś włóczęgą.
– A ty kłamczuchą i złodziejką.
– Suka.
– Kurwa.
– No to jak? – zwróciła się do mnie Mary Lou. – Bierzesz te buty, czy nie?
Kiedy dojechałam do domu, wcale nie byłam taka pewna, czy dobrze zrobiłam kupując je. Poprawiłam pudełko pod pachą i otworzyłam drzwi. Oczywiście pantofle były urocze, ale miały fioletowy kolor. Do czego je założę? Będę musiała kupić sobie fioletową sukienkę. Trzeba będzie też do tego nabyć szminkę i odpowiedni cień do powiek.
Włączyłam światło i zamknęłam za sobą drzwi. Torebkę i nowe buciki położyłam na blacie w kuchni. Aż podskoczyłam, kiedy zadzwonił telefon. Za dużo wrażeń jak na jeden dzień, pomyślałam sobie. Zaczynały mi puszczać nerwy.
– I co teraz? – pytał głos w słuchawce. – Czy już się teraz boisz? Dałem ci chyba trochę do myślenia, co?
Serce zamarło mi na chwilę.
– Kenny?
– Znalazłaś już wiadomość ode mnie?
– O jakiej wiadomości mówisz?
– Zostawiłem ci ją w kieszeni kurtki. Dotyczy ona ciebie i twojego nowego kumpla Spira.
– Gdzie jesteś?
W słuchawce usłyszałam tylko trzask rozłączanej rozmowy.
– Cholera.
Włożyłam rękę do kieszeni kurtki i zaczęłam ją opróżniać: zużyta chusteczka higieniczna, szminka, ćwierćdolarówka, opakowanie po snickersie i ludzki palec.
– CHRYSTE! – Rzuciłam wszystko na podłogę i wybiegłam do łazienki, żeby zwymiotować.
– Gówno, psiakrew, wielkie gówno! – darłam się w bezsilnej złości.
Po kilku minutach trzymania głowy w muszli klozetowej doszłam do wniosku, że jednak nie zrobię tego (a szkoda, bo dobrze byłoby pozbyć się tych tłustych lodów, które zjadłam w towarzystwie Mary Lou).
Umyłam ręce zużywając mnóstwo mydła i gorącej wody, po czym wróciłam do kuchni. Palec nadal leżał na środku podłogi. Wyglądał na dobrze zabalsamowany. Chwyciłam telefon i trzymając się od palca jak najdalej, wykręciłam numer Morellego.
– Przyjeżdżaj natychmiast – rzuciłam krótko.
– Coś nie tak?
– PRZYJEDŹ TU!
Dziesięć minut później skrzypnęły drzwi windy i wysiadł z niej Morelli.
– Oho – powiedział. – Skoro witasz mnie już na korytarzu, to znaczy, że nie jest dobrze. – Spojrzał na drzwi do mojego mieszkania. – Nie masz tam chyba trupa?