Выбрать главу

– Ci dwaj sprzedaliby własnych rodziców, gdyby tylko znaleźli się kupcy.

Trzymałam już kurtkę w ręku, kiedy zadzwonił telefon. W słuchawce odezwał się Louie Moon.

– On tu był – mówił Moon. – Kenny Mancuso tu był. Wrócił i zranił Spira.

– Gdzie jest teraz Spiro?

– W szpitalu św. Franciszka. Sam go tam zawiozłem i wróciłem, żeby wszystkiego dopilnować. No wie pani, pozamykać drzwi i tak dalej.

Kwadrans później byliśmy w szpitalu. Przy recepcji zobaczyłam dwóch mundurowych, Vince’a Romana i jeszcze jednego faceta, którego nie znałam. Stali twardo, przygwożdżeni do ziemi ciężarem pasów z bronią.

– Co się dzieje? – zapytał Morelli.

– Spisaliśmy zeznanie młodego Stivy. Twój kuzyn go chlasnął. Spiro jest tam. – Vinnie wskazał wzrokiem drzwi za biurkiem recepcjonisty. – Zakładają mu szwy.

– Co z nim?

– Mogło być gorzej. Kenny próbował mu prawdopodobnie odciąć rękę, ale trafił na wielką złotą bransoletę szczurowatego. Warto ją zobaczyć. Wielka jak kajdany.

Vince i jego kolega parsknęli śmiechem.

– I co, nikt nie zauważył Kenny’ego?

– On jest jak wiatr.

Spiro siedział na szpitalnym łóżku na oddziale pogotowia. W sali leżało jeszcze dwóch innych pacjentów, ale Spiro był od nich oddzielony parawanem. Prawą rękę miał mocno zabandażowaną od dłoni aż do łokcia. Jego śnieżnobiała koszula była pochlapana krwią i miała rozchylony kołnierzyk. Na podłodze przy łóżku leżały przesiąknięte krwią muszka i ręcznik.

Spiro ujrzawszy mnie, ocknął się z otępienia.

– Miałaś mnie chronić! – krzyknął. – Gdzie u diabła byłaś, kiedy cię potrzebowałem?

– Miałam objąć służbę od dziesiątej, cóż to, nie pamiętasz?

Spiro przeniósł wzrok na Morellego.

– To prawdziwy wariat! Twój kuzyn to pieprzony wariat. Próbował mi, skurwiel, odrąbać rękę. Powinno się go zamknąć w wariatkowie. Siedziałem sobie w gabinecie nie wadząc nikomu, przygotowywałem właśnie rachunek dla wdowy Mayerowej, podnoszę głowę i kogo widzę? Kenny’ego. Wrzeszczy na mnie, że mu coś ukradłem. Nie mam pojęcia, o co mu chodziło. To wariat pierwszej wody. Potem zaczął się odgrażać, że będzie mnie ciął plasterek po plasterku, dopóki mu nie powiem tego wszystkiego, czego chce się dowiedzieć. Na szczęście miałem na ręce tę bransoletą, bo inaczej musiałbym się uczyć pisać lewą ręką. Zacząłem krzyczeć, do gabinetu wpadł Louie i Kenny dał nogę. Żądam policyjnej ochrony – oświadczył Spiro. – Panna gorylówna jakoś się nie spisała.

– Każę cię odwieźć radiowozem do domu – powiedział Morelli. – Ale wiedz, że potem jesteś zdany tylko na siebie. – Podał Spirowi swoją wizytówkę. – W razie czego zadzwoń do mnie. Gdybyś potrzebował szybkiej interwencji, to wykręć 997.

Spiro mruknął coś pod nosem i spojrzał na mnie wściekłym wzrokiem.

Uśmiechnęłam się uprzejmie i zakołysałam na piętach.

– To co, do jutra?

– Ano do jutra – odrzekł.

Kiedy wyszliśmy ze szpitala, wiatr nieco przycichł, ale nadal mżyło.

– Idzie ciepły front – orzekł Morelli. – Po tym deszczu będziemy mieli ładną pogodę.

Wsiedliśmy do samochodu i obserwowaliśmy szpital. Na podjeździe dla karetek stał radiowóz Romana. Mniej więcej po dziesięciu minutach Roman i ten drugi odprowadzili Spira do radiowozu. Jechaliśmy za nimi aż do Demby, a potem odczekaliśmy, aż sprawdzą mieszkanie Spira.

Radiowóz odjechał, a my siedzieliśmy w samochodzie jeszcze przez kilka minut. W mieszkaniu Spira wciąż jeszcze świeciło się światło. Pewnie będzie się tak świecić całą noc.

– Powinniśmy go obserwować – powiedział Morelli. – Kenny się wnerwia. Będzie łaził za Spirem, aż dostanie to, czego chce.

– Daremny trud. Spiro nie ma tego, czego chce Kenny.

Morelli siedział bez ruchu i patrzył gdzieś w dal przez szybę zalaną deszczem.

– Muszę koniecznie zmienić samochód. Kenny już zna tę furgonetkę.

O tym, że zna mojego buicka nie trzeba było nawet wspominać. Cały świat znał już mojego buicka.

– A ten brązowy samochód?

– Tamten też sobie pewnie zapamiętał. Zresztą muszę mieć wóz, w którym nie będzie mnie widać. Jakiś minivan albo ford bronco z przyciemnianymi szybami. – Włączył silnik i wrzucił bieg. – Wiesz może, o której Spiro otwiera swój przybytek?

– Zwykle o dziewiątej.

Morelli zapukał do mnie o wpół do siódmej rano, aleja byłam szybsza. Zdążyłam się umyć i ubrać w to, co zaczynało przypominać mój służbowy uniform: dżinsy, ciepła koszula, zwykłe buty. Wyczyściłam też terrarium Rexa i nastawiłam kawę.

– Oto mój plan – powiedział Morelli. – Ty śledzisz Spira, a ja śledzę ciebie.

Nie wydawało mi się to jakąś rewelacją, ale nie miałam lepszego pomysłu, więc siedziałam cicho. Napełniłam termos kawą, zapakowałam dwie kanapki i jabłko i na koniec włączyłam sekretarkę.

Kiedy podeszłam do buicka, wciąż było ciemno. Niedzielny poranek. Pustka na ulicach. Żadne z nas nie było w nastroju do rozmów. Na parkingu nie zauważyłam furgonetki Morellego.

– Czym teraz jeździsz? – zapytałam.

– Czarnym fordem explorerem. Stoi na ulicy przed domem.

Otworzyłam buicka i wrzuciłam wszystko na tylne siedzenie. Znalazł się tam również koc, choć nie zapowiadało się, żeby mi był potrzebny. Przestało padać, a powietrze stało się znacznie cieplejsze. Na moje rozeznanie około dziesięciu stopni.

Nie byłam pewna, czy w niedziele Spiro trzymał się takiego samego rozkładu jak w dni powszednie. Dom pogrzebowy otwarty był przez siedem dni w tygodniu, a ilość weekendowego odpoczynku zależała przypuszczalnie od tego, ilu akurat było do pochowania zmarłych. Spiro nie wyglądał na człowieka, który chodzi do kościoła. Przeżegnałam się. Nie mogłam sobie jakoś przypomnieć, kiedy sama byłam ostatnio na mszy.

– Co robisz? – zaciekawił się Morelli. – Czemu się przeżegnałaś?

– Jest niedziela, a ja nie poszłam do kościoła… Po raz nie wiadomo który.

Morelli położył mi rękę na głowie. Jego dotyk przynosił pewność, ukojenie i ciepło, które przenikały z jego dłoni na moją głowę.

– Bóg i tak cię kocha – powiedział.

Pogładził mnie ręką po głowie, przyciągnął do siebie i pocałował w czoło. Uścisnął mnie i nagle już go nie było. Przeszedł przez parking i zniknął gdzieś w cieniu.

Wsiadłam do buicka z tkliwym uczuciem ciepła i lekkim zawrotem głowy. Zaczęłam się zastanawiać, czy jest coś między mną i Morellim. Co też może oznaczać pocałunek w czoło? Nic, powiedziałam sobie. To nic a nic nie znaczy. Może tylko tyle, że Morelli potrafi być czasami naprawdę miły. No dobrze, w takim razie, dlaczego uśmiecham się jak idiotka? Bo w moim życiu brakuje miłości. Po prostu nie ma jej. Dzielę mieszkanie z chomikiem. No cóż, mogło być gorzej, mogłam być nadal żoną tego palanta Dickiego Orra.

Droga do Century Court przebiegła spokojnie. Niebo zaczęło się rozjaśniać. Widać było ciemne pasma chmur i niebieskie plamy między nimi. W budynku, w którym mieszkał Spiro, panowały ciemności. Świeciło się tylko u niego. Zaparkowałam i szukałam we wstecznym lusterku świateł wozu Morellego. Ale niczego nie dostrzegłam. Obróciłam się na siedzeniu i przeszukałam wzrokiem parking. Nigdzie nie było widać explorera.

Zresztą nieważne, powiedziałam sobie. Morelli na pewno gdzieś czuwa, miejmy nadzieję.

Nie miałam złudzeń co do swojej roli w tej całej grze. Byłam jedynie przynętą, doskonale widoczną w błękitnym buicku, tak aby Kenny’emu trudniej było zauważyć kogoś drugiego.

Nalałam sobie kawy z termosu i nastawiłam się na długie czekanie. Na horyzoncie pojawiło się pomarańczowe pasmo. W mieszkaniu sąsiadującym z apartamentem Spira błysnęło światło. Gdzieś dalej zapaliło się następne. Czarne niebo zaczęło powoli przybierać lazurowy odcień. Świtało.

Spiro wciąż miał zasunięte żaluzje. W jego mieszkaniu nadal nie było śladu życia. Zaczęłam się już martwić, ale po chwili otworzyły się drzwi i wyszedł z nich Spiro. Sprawdził, czy zamknął mieszkanie, i szybko podszedł do samochodu. Jeździł granatowym lincolnem. Wymarzony wóz dla młodego grabarza. Niewątpliwie był wzięty w dzierżawę i wpisany w koszty firmy.

Spiro był ubrany znacznie swobodniej niż zazwyczaj. Miał na sobie marmurkowe dżinsy, sportowe obuwie i luźny zielony sweter. Owinięty bandażem kciuk wystawał mu z rękawa swetra.

Wyjechał z parkingu i wjechał na ulicę Klockner. Spodziewałam się jakiegoś gestu pozdrowienia, ale Spiro przejechał obok mnie nawet się nie obejrzawszy, zapewne pochłonięty tylko tym, żeby nie narobić w gacie.

Jechałam za nim bez pośpiechu. Na drodze było mało samochodów, a ja na dodatek wiedziałam, dokąd Spiro zmierza. Zaparkowałam o pół przecznicy od domu pogrzebowego pod takim kątem, bym widziała wejście od frontu i boczne, a także mały parking z boku oraz ścieżkę prowadzącą do tylnych drzwi.