– To właśnie Moogey przywiózł trumny do New Jersey.
Oparłam się z wrażenia o buicka.
– A może Kenny i Spiro nie uwzględnili Moogeya w swym głównym planie, a on się o tym dowiedział i postanowił się wkręcić do spółki?
– I uważasz, że to on wypożyczył ciężarówkę do transportu mebli, aby przewieźć trumny?
– To jedna z teorii. – Odepchnęłam się od buicka i zarzuciłam torbę na ramię. – Jutro o ósmej zabieram Spira do pracy.
– Spotkamy się u niego na parkingu.
Weszłam do ciemnego przedpokoju i zatrzymałam się na chwilę. W domu najlepiej zawsze było wtedy, kiedy wszyscy już spali. Pod koniec dnia panowała atmosfera satysfakcji. Może dzisiejszy dzień nie był akurat najszczęśliwszy, ale dobrze się zakończył, a dom i rodzina trwały nadal.
Powiesiłam kurtkę w szafie i na palcach weszłam do kuchni. W mojej własnej kuchni szukanie jedzenia nie zawsze przynosiło rezultaty. W kuchni matki zawsze coś się znalazło. Usłyszałam skrzypnięcie schodów i po odgłosie kroków poznałam, że to matka.
– Jak ci poszło u Stivy? – zapytała.
– Dobrze. Pomogłam mu zamknąć zakład i odwiozłam go do domu.
– Trudno mu pewnie prowadzić z tym zranionym nadgarstkiem. Słyszałam, że założyli mu dwadzieścia trzy szwy.
Wyjęłam z lodówki szynkę i ser.
– Daj, zrobię ci kanapkę – powiedziała matka, a wziąwszy ode mnie szynkę i ser sięgnęła po bochenek żytniego chleba.
– Dam sobie radę – powiedziałam.
Matka wyjęła z szuflady swój ulubiony nóż.
– Nigdy nie potrafisz cienko pokroić szynki.
Zrobiła dla nas obu po kanapce, nalała po szklance mleka i usiadłyśmy przy stole.
– Mogłaś go zaprosić na kanapkę – powiedziała matka.
– Kogo, Spira?
– Joego Morellego.
Matka zawsze potrafiła mnie czymś zaskoczyć.
– Dawniej pogoniłabyś go z domu tym nożem.
– Zmienił się.
Wgryzłam się w kanapkę.
– On mi też to mówi.
– Słyszałam, że niezły z niego policjant.
– Dobry policjant to jeszcze niekoniecznie dobry człowiek.
Obudziłam się i zdezorientowana wpatrywałam się w sufit, który codziennie widywałam nad głową wiele lat temu. Do rzeczywistości przywrócił mnie glos babci Mazurowej.
– Jeśli zaraz nie wejdę do łazienki, trzeba będzie sprzątać w korytarzu. Czuję, jak przechodzi przeze mnie wczorajsza kolacja.
Usłyszałam odgłos otwieranych drzwi. Ojciec wymamrotał coś niezrozumiale. Powieka natychmiast zaczęła mi pulsować i musiałam ją zacisnąć. Prawym okiem zerknęłam na budzik przy łóżku. Wpół do ósmej. Cholera. Chciałam trochę wcześniej podjechać po Spira. Wyskoczyłam z łóżka i przerzuciłam koszyk w poszukiwaniu czystych spodni i koszuli. Przeczesałam szczotką włosy, złapałam torebkę i wypadłam na korytarz.
– Babciu! – krzyknęłam przez drzwi. – Długo tam jeszcze będziesz?
– A czy w lasach rosną drzewa? – odkrzyknęła.
No dobrze, mogłam się jeszcze obyć te pół godziny bez łazienki. W końcu wstaję zazwyczaj o dziewiątej, mam więc jeszcze półtorej godziny zapasu.
Matka przydybała mnie z kurtką w ręku.
– Dokąd się wybierasz? – zapytała. – Nie jadłaś przecież śniadania.
– Obiecałam Spirowi, że go podrzucę do pracy.
– Spiro może poczekać. Zmarli nie będą mieli nic przeciwko temu, jeśli spóźni się piętnaście minut. Chodź, zjesz śniadanie.
– Nie mam czasu.
– Zrobiłam smaczną owsiankę. Już stoi na stole. Nalałam ci też soku. – Popatrzyła na moje buty. – A to co znowu za buciory?
– Martensy.
– Twój ojciec chodził w czymś takim w wojsku.
– To wspaniałe buty – powiedziałam. – Uwielbiam je. Wszyscy teraz takie noszą.
– Panny na wydaniu nie powinny chodzić w takich butach. Takie buty noszą tylko te kobiety, które interesują się innymi kobietami. Ale tobie nie chodzą po głowie takie paskudztwa, prawda?
Przyłożyłam rękę do lewego oka.
– Co ci się stało w oko? – dopytywała się matka.
– Pulsuje mi powieka.
– Stałaś się zbyt nerwowa. To przez tę pracę. Popatrz tylko, w jakim pośpiechu wybiegasz z domu. A co tu masz przy pasku?
– Spray z pieprzem.
– Twoja siostra Valerie nie nosi na pasku takich rzeczy.
Spojrzałam na zegarek. Gdybym błyskawicznie pochłonęła śniadanie, może bym zdążyła na ósmą do Spira.
Przy stole siedział już pochłonięty gazetą ojciec i popijał kawę.
– Jak się jeździ buickiem? – zapytał. – Sprawdzasz go w ekstremalnych warunkach?
– Buick jest bez zarzutu. Jeździ jak trzeba.
Wychyliłam sok i spróbowałam owsianki. Czegoś jej brakowało. Może czekolady. A może lodów. Dodałam trzy łyżeczki cukru i trochę mleka.
Babcia Mazurowa usiadła do stołu.
– Ręka mnie już nie boli – oznajmiła. – Za to głowa mi pęka.
– Powinnaś zostać w domu – przekonywałam ją. – Musisz odpocząć.
– Odpocznę sobie u Clary. Wyglądam jak straszydło. Zupełnie nie wiem, co się stało z moim włosami.
– Jeśli nie wyjdziesz z domu, nikt cię taką nie zobaczy – nie dawałam za wygraną.
– A jeśli ktoś do nas przyjdzie? Na przykład ten miły chłopak od Morellich? Myślisz, że chciałabym, żeby mnie zobaczył w tym stanie? A poza tym mam jeszcze bandaż na ręce i wszyscy o mnie mówią. Nie co dzień napadają kogoś przed piekarnią.
– Muszę najpierw załatwić kilka spraw, ale potem wrócę i zawiozę cię do Clary – obiecałam babci. – Tylko proszę, nie wychodź beze mnie!
Połknęłam resztę owsianki i wychyliłam pół filiżanki kawy. Złapałam kurtkę i torebkę i wybiegłam do przedpokoju. Miałam już rękę na klamce, kiedy zadzwonił telefon.
– To do ciebie – powiedziała matka. - Dzwoni Vinnie.
– Nie chcę z nim rozmawiać. Powiedz mu, że już wyszłam.
Kiedy wjechałam w aleję Hamiltona, zabrzęczał telefon komórkowy.
– Powinnaś była porozmawiać ze mną z domu – powiedział Vinnie. – Byłoby taniej.
– Słabo cię słyszę… To chyba jakieś zakłócenia.
– Przestań mi wciskać kit o zakłóceniach.
Zaczęłam pikać i trzeszczeć do słuchawki.
– Na to też się nie dam nabrać. Masz mi się tutaj zjawić dziś przed południem.
Przed domem Spira nie zauważyłam Morellego, ale przyjęłam jako pewnik, że czuwa gdzieś w pobliżu. Na parkingu stały dwie furgonetki i ciężarówka. Morelli mógł się schować w którejś z nich.
Zabrałam Spira i ruszyłam w kierunku domu pogrzebowego. Kiedy zatrzymałam się przed światłami na skrzyżowaniu alei Hamiltona z ulicą Grossa,oboje spojrzeliśmy na stację Delia.
– Może powinniśmy tam wpaść i popytać – zasugerował Spiro.
– O co?
– O tę ciężarówkę do przewozu mebli. Tak na wszelki wypadek. Byłoby nawet zabawnie, gdyby okazało się, że to Moogey ukradł trumny.
Miałam dwie możliwości. Mogłam go podręczyć i powiedzieć, że to nie ma sensu i lepiej zająć się własnymi sprawami, po czym po prostu minąć stację. Mogłam też spełnić życzenie Spira i zobaczyć, co z tego wyjdzie. Dręczenie Spira miało swój nieodparty urok, ale zawierzyłam instynktowi, który kazał mi posłuchać go i skręcić na stację.
Warsztat był otwarty, co najprawdopodobniej oznaczało, że Sandeman przyszedł już do pracy. No i cóż z tego. W porównaniu z Kennym Sandeman był miłym chłoptasiem. W kantorku dyżurował Cubby Delio. Weszliśmy tam obydwoje.
Cubby wyprostował się na widok Spira. Wprawdzie młody Stiva był po prostu sukinsynem, ale mimo wszystko reprezentował „Dom Pogrzebowy Stivy”, który przynosił stacji sporo wpływów. Wszystkie karawany Stivy naprawiano i tankowano u Delia.
– Słyszałem o twojej ręce – powiedział Cubby do Spira. – Co za idiotyczna historia. O ile wiem, przyjaźniłeś się z Kennym. Zdaje się, że Kenny’emu po prostu odbiło. Wszyscy tak mówią.
Spiro machnął ręką dając mu do zrozumienia, że cały ten incydent w ogóle go już nie obchodzi. Obrócił się na pięcie i wyjrzał przez okno w stronę ciężarówki stojącej przed warsztatem.
– Chciałem cię zapytać o tę ciężarówkę z firmy „Macko”. Czy firma jest waszym stałym klientem? Ten wóz przyjeżdża tu regularnie do przeglądu?
– Tak. „Macko” to nasz stały klient, tak jak ty. Mają dwie ciężarówki i obydwie obsługujemy.
– Kto je zwykle przywozi? Ten sam człowiek?
– Zazwyczaj robi to Bucky albo Biggy. Jeżdżą u „Macka” od lat. A o co chodzi? Chcesz może przewieźć jakieś meble?
– Zastanawiam się nad tym – odparł Spiro.
– To dobra firma. Rodzinna. Te ciężarówki są doskonale utrzymane.
Spiro wepchnął okaleczoną rękę pod kurtkę. Mały człowieczek wciąż starał się naśladować Napoleona.
– Widzę, że nie znalazłeś nikogo na miejsce Moogeya.
– Miałem już takiego jednego na oku, ale nie wyszło. Moogeya trudno zastąpić. Mogłem go tu zostawić samego i w ogóle się nie pokazywać. Mogłem sobie spokojnie brać co tydzień dzień wolnego. Nawet kiedy postrzelili go w kolano, wciąż przychodził do pracy i zawsze można było na nim polegać.