– Nie. Jeszcze nie. Tamtego dnia sprawę prowadził Scully. To on przepytywał Sandemana, ale niewiele się dowiedział. Do strzelaniny doszło w kantorku, a Sandeman pracował akurat w warsztacie przy jakimś samochodzie. A że miał włączoną sprężarkę, nie słyszał wystrzału.
– Pomyślałam, że warto by go zapytać, czy ma jakiś pomysł na odnalezienie Kenny’ego.
– Proszę cię, nie zbliżaj się za bardzo do Sandemana. To prawdziwy świr. Zły charakter, złe maniery. – Morelli wyjął z kieszeni kluczyki do samochodu. – Ale za to doskonały mechanik.
– Będę uważała.
Morelli spojrzał na mnie tak, jakby zupełnie nie wierzył w moje słowa.
– Na pewno nie chcesz, żebym z tobą pojechał? – zapytał. – Mam niezłą smykałkę do ściskania ludzi w imadle.
– Nie zamierzam nikogo ściskać w imadle, ale mimo wszystko dziękuję za propozycję.
Fairlane Morellego stał obok jeepa.
– Podoba mi się ta Hawajka na tylnej półce – powiedziałam. – Niezłe cacko.
– To pomysł Constanzy. W środku jest antena.
Przyjrzałam się lalce dokładniej i rzeczywiście – z czubka głowy wystawała jej końcówka anteny. Zmrużyłam oczy i spojrzałam na Morellego.
– Obiecaj, że nie będziesz mnie śledził, dobrze?
– Najpierw musisz mnie o to poprosić.
– Nigdy w życiu.
Morelli zrobił minę mówiącą, że i tak wie swoje.
Przejechałam przez miasto i skręciłam w aleję Hamiltona. Siedem przecznic dalej wjechałam na parking przy stacji benzynowej Delio. Wczesnym rankiem i wieczorem ruch przy dystrybutorach był wielki, ale o tej porze dnia stacja zamierała. Drzwi do kantorka stały otworem, a w samym pomieszczeniu nie było nikogo. Za kantorkiem znajdowały się drzwi do warsztatu. Dwa stanowiska były puste, ale na trzecim stał samochód.
Sandeman pracował w pobliżu. Wyważał koło. Miał na sobie czarną wyblakłą koszulkę na ramiączkach z nadrukiem Harley-Davidsona. Koszulka kończyła się mniej więcej pięć centymetrów nad poplamionymi smarem dżinsami. Ramiona i barki Sandemana były wytatuowane w węże z obnażonymi jadowitymi zębami i rozdwojonym językiem. Pomiędzy wężami tkwiło czerwone serce z napisem „Kocham Jean”. Szczęśliwa dziewczyna. Pomyślałam, że do pełnego obrazu Sandemana brakuje mi tylko psujących się zębów i kilku wstrętnych pryszczy na twarzy.
Kiedy mnie ujrzał, wyprostował się i otarł ręce o spodnie.
– Co jest?
– Ty jesteś Perry Sandeman?
– Zgadza się.
– Stephanie Plum – przedstawiłam się, darując sobie tym razem wstępny uścisk dłoni. – Pracuję dla firmy, która złożyła poręcznie za Kenny’ego Mancuso. Próbuję odnaleźć Kenny’ego.
– Ja go nie widziałem – uciął Sandeman.
– Wiem, że on i Moogey się przyjaźnili.
– Ja też tak słyszałem.
– Czy Kenny często zaglądał na stację?
– Nie.
– Czy Moogey kiedykolwiek wspominał o Kennym?
– Nie.
Chyba marnuję tutaj swój czas, doszłam do wniosku.
– Byłeś w pracy tego dnia, kiedy Moogeya postrzelono w kolano? – spróbowałam jeszcze raz. – Czy według ciebie była to przypadkowa strzelanina?
– Byłem w warsztacie. Nic nie wiem. Koniec pytań. Muszę wracać do roboty.
Dałam mu swoją wizytówkę i poprosiłam o telefon, gdyby coś sobie przypomniał.
Przedarł wizytówkę na pół i rzucił skrawki papieru na cementową posadzkę.
Każda inteligentna kobieta z godnością by się w tym momencie wycofała, ale mieszkamy w New Jersey, gdzie godność zawsze przegrywa z chęcią wygarnięcia komuś prosto w twarz.
Pochyliłam się do przodu i oparłam ręce na biodrach.
– Coś ci nie pasuje, koleś?
– Nie znoszę glin. Dotyczy to także glin w spódnicach.
– Nie jestem gliną. Jestem pracownikiem firmy poręczycielskiej.
– Jesteś pieprzonym łowcą nagród w spódnicy. Nie rozmawiam z takimi cipkami.
– Jeszcze raz nazwiesz mnie cipką i się wścieknę.
– I co, już mam się bać?
W torebce miałam aerozol z pieprzem i aż mnie korciło, żeby z niego skorzystać. Miałam też pistolet elektryczny. Sprzedawczyni w sklepie z bronią namówiła mnie na jego kupno, ale do tej pory nie miałam okazji go wypróbować. Zastanawiałam się, czy zacząłby się bać, gdybym mu wrzepiła 45 tys. woltów w logo Harleya.
– Pamiętaj tylko jedno, Sandeman, że nie powinieneś zatajać żadnych informacji. Twój kurator mógłby się nieźle wkurzyć.
Położył mi rękę na ramieniu z taką siłą, że aż cofnęłam się o krok.
– Nie drażnij mnie takimi gadkami, bo prędko możesz się przekonać, dlaczego mam ksywę „Sandman”. Przemyśl to sobie.
Na pewno nie tak prędko.
Rozdział 5
Kiedy wyjechałam ze stacji benzynowej, było jeszcze wczesne popołudnie. Od Sandemana dowiedziałam się tylko tyle, że nie darzy mnie sympatią. Zresztą z wzajemnością. Wydawało mi się, że w zwykłych okolicznościach Kenny nie mógłby się kumplować z Sandemanem, ale widać nie były to normalne warunki. Sandeman miał w sobie coś, co wzbudzało mój niepokój.
Nie paliłam się do grzebania w jego życiorysie, ale doszłam do wniosku, że warto mu poświęcić trochę uwagi. Chciałam przynajmniej rzucić okiem na jego przytulne gniazdko i sprawdzić, czy przypadkiem nie dzieli go z Kennym.
Przejechałam aleją Hamiltona i niedaleko biura Vinniego znalazłam wolne miejsce na chodniku. Gdy weszłam do biura, Connie, zła niczym chmura gradowa, trzaskała szufladami i klęła na czym świat stoi.
– Twój kuzyn to prawdziwy skurwysyn – ryknęła na mnie. – Stronzo![Stronzo (z wł.) – szuja, drań.]
– Co tym razem przeskrobał?
– Pamiętasz tę nową pracownicę, którą niedawno zatrudniliśmy?
– Sally jakaś tam.
– Tak. Sally, geniusz alfabetu.
Rozejrzałam się po biurze.
– Zdaje się, że jej już tu nie ma.
– I nic dziwnego. Twój kuzynek Vinnie przydybał, ją jak pochylała się nad szufladą kartoteki z literą D, i próbował się z nią zabawić w chowanie parówki.
– Domyślam się, że Sally nie miała ochoty na tę zabawę.
– Wybiegła stąd z krzykiem, wrzeszcząc, że jej pensję możemy wpłacić na cele dobroczynne. Teraz nie ma nikogo do segregowania, więc zgadnij, kto tu wyrabia nadgodziny? – Connie kopnięciem zamknęła szufladę. – To już trzecia pracownica w ciągu dwóch miesięcy!
– Może powinnyśmy zrobić zrzutkę i wykastrować Vinniego?
Connie otworzyła środkową szufladę swego biurka i wyjęła nóż sprężynowy. Wcisnęła guzik i ostrze wyskoczyło z groźnym trzaskiem.
– Może lepiej zróbmy to same!
Zadzwonił telefon i Connie schowała nóż do szuflady. W czasie gdy ona rozmawiała, ja przejrzałam archiwum w poszukiwaniu teczki Sandemana. Nie był tu odnotowany, więc albo nie zabiegał o poręczenie, albo korzystał z usług innej firmy poręczycielskiej. Zaczęłam przeglądać książkę telefoniczną Trenton, ale tam również niczego nie znalazłam. Zadzwoniłam do Loretty Heinz z biura meldunkowego. Przyjaźniłyśmy się z Lorettą od dawna. Należałyśmy do tej samej drużyny harcerskiej i wspólnie jakoś przebrnęłyśmy przez najgorsze dwa tygodnie w moim życiu na obozie w Sacajawea. Loretta wstukała coś szybko do komputera i oto proszę, miałam adres Sandemana.
Przepisałam go i mruknęłam Connie „do widzenia”.
Sandeman mieszkał przy ulicy Morton, w dzielnicy wielkich domów z betonu, które powoli szły w rozsypkę. Wszędzie widać było zaniedbane trawniki, w brudnych oknach wisiały podarte zasłony, a na ścianach kwitła sprayowa twórczość młodocianych gangów. Większość domów zasiedlało kilku lokatorów. W niektórych spalonych i opuszczonych budynkach otwory okienne zabito deskami. Widać też było domy odremontowane, którym starano się przywrócić ich dawny splendor i dostojeństwo.