Zaparkowałam na ulicy i obiegłam jeepa, by pomóc wysiąść babci Mazurowej. Starsza pani doszła bowiem do wniosku, że w zwykłych tenisówkach nic nie wskóra u Sergiego Morellego, paradowała więc w czarnych skórzanych szpilkach, jakie jej zdaniem noszą wszystkie „laski”.
Chwyciłam ją mocno za łokieć i wprowadziłam po schodach do głównego holu, gdzie zbierali się właśnie Rycerze Kolumba w zabawnych kapeluszach i szarfach. Mówiono ściszonymi głosami, a odgłosy kroków tłumiła wykładzina. W powietrzu unosił się zapach ciętych kwiatów, przemieszany z wonią mięty płynącą z oddechów. Mimo to wyczuwało się że Rycerze Kolumba zdążyli już wypić morze whisky Segram.
Constantine Stiva założył swoją firmę przed trzydziestu laty i od tego czasu codziennie osobiście dotrzymywał towarzystwa rodzinom i bliskim zmarłych. Stiva był żałobnikiem doskonałym, o twarzy nieporuszonej niczym Sfinks. Wysokie blade czoło miało w sobie coś kojącego. Poruszał się cicho i niepostrzeżenie. Constantine Stiva… pracujący z dala od ludzkich oczu balsamista.
Ostatnio coraz częściej u boku Constantine’a zaczął pojawiać się jego pasierb Spiro. Wieczorami towarzyszył mu przy wystawianiu zwłok, a rankiem przy pochówkach. O ile jednak Constantine Stiva cały oddawał się na usługi śmierci, dla Spira niezgłębiona tajemnica była raczej widowiskiem. Uśmiechał się wprawdzie współczująco, ale tylko ustami, oczy nie brały w tym udziału. Gdybym miała zgadywać, co najbardziej pociągało go w tym zawodzie, powiedziałabym pewnie, że chemia. Młodsza siostra Mary Lou Molnar chodziła ze Spirem do podstawówki i opowiadała w domu, że kiedy Stiva junior obcinał sobie paznokcie, to ich ścinki zbierał do szklanego słoiczka.
Spiro był niewielkiego wzrostu, ciemny i miał owłosione palce. W jego twarzy dominował nos i pochyłe czoło. Prawda jest taka, że wyglądem przypominał szczura nafaszerowanego sterydami. Jak można się domyślić, plotki o zbieraniu obciętych paznokci nie poprawiały jego wizerunku w moich oczach.
Przyjaźnił się z Moogeyem Buesem, ale nie wydawał się specjalnie poruszony jego zabójstwem. Rozmawiałam z nim krótko, kiedy sprawdzałam osoby wymienione w kalendarzyku Kenny’ego. Spiro odpowiadał uprzejmie, ale z rezerwą. Owszem, w liceum był blisko z Kennym i Moogeyem. Tak, przyjaźnili się także potem. Zupełnie jednak nie miał pojęcia, jaka mogła być przyczyna zamachu na Moogeya. Nie, nie widział się z Kennym od czasu jego aresztowania i nie orientuje się, gdzie poszukiwany mógłby się schronić.
W holu nigdzie nie widać było Constantine’a, a ruchem kierował Spiro, ubrany w tradycyjny ciemny garnitur i świeżą białą koszulę.
Babcia zmierzyła go takim wzrokiem, jakim spogląda się na tanią imitację dobrej biżuterii.
– Gdzie Con? – zapytała.
– W szpitalu. Przepuklina. Położyli go w zeszłym tygodniu.
– Nie! – Babcia Mazurowa gwałtownie zaczerpnęła powietrza. – A kto się zajmuje firmą?
– Ja. Zresztą i tak sam prowadziłem większość spraw. No i mam do pomocy Louiego.
– A cóż to za Louie?
– Louie Moon – wyjaśnił Spiro. – Pewnie go pani nie zna, bo pracuje głównie przed południem, czasami prowadzi samochody. Jest u nas od mniej więcej sześciu miesięcy.
Do budynku weszła młoda kobieta i przystanęła w holu. Obrzuciła wzrokiem pomieszczenie i rozpięła płaszcz. Napotkała spojrzenie Spira, a ten skinął głową w oficjalnym geście powitania. Kobieta odpowiedziała tym samym.
– Zdaje się, że ona na ciebie leci – zauważyła babcia.
Spiro uśmiechnął się, odsłaniając wystające kły i siekacze tak krzywe, że niejednemu ortodoncie śniłyby się po nocach.
– Wiele kobiet się mną interesuje. Jestem dobrą partią. – Rozłożył ramiona. – W końcu kiedyś to wszystko będzie moje.
– Nigdy jakoś nie myślałam o tobie w tych kategoriach – stwierdziła babcia. – Nie wątpię, że byłbyś w stanie zapewnić kobiecie utrzymanie na odpowiednim poziomie.
– Zaczynam przemyśliwać nad rozwojem firmy – oznajmił Spiro. – Być może zacznę sprzedawać licencje.
– Słyszałaś? – zwróciła się babcia do mnie – Jak to miło poznać młodego człowieka z ambicjami.
Poczułam, że jeszcze chwila takiego kadzenia, a zwymiotuję prosto na garnitur Spira.
– Przyszliśmy tu do Danny’ego Gunzera – powiedziałam młodemu ambitnemu przedsiębiorcy. – Miło się z tobą gwarzy, ale musimy pędzić, bo za chwilę Rycerze Kolumba zajmą wszystkie dobre miejsca.
– Rozumiem. Pan Gunzer spoczywa w sali zielonej.
Zielona sala uchodziła za najbardziej prestiżowe pomieszczenie. Mogłaby rzeczywiście być najlepsza, gdyby Stiva nie pomalował jej na jadowicie zielony kolor i nie zamontował takiej mnogości lamp, że można by nimi oświetlić stadion piłkarski.
– Nie znoszę zielonej sali – powiedziała babcia Mazurowa drepcząc za mną. – W tym oświetleniu widać każdą, nawet najmniejszą zmarszczkę. Tak to już jest, jak instalacją elektryczną zajmuje się Walter Dumbowski. Ci Dumbowscy są zupełnie do niczego. Zapamiętaj sobie, że gdyby Stiva próbował mnie kiedyś położyć w zielonej sali, masz się na to nie zgodzić. Równie dobrze mogliby mnie położyć na chodniku razem ze śmieciami. Szanujący się ludzie powinni leżeć w którejś z tych nowych sal od tyłu, gdzie położono boazerię. Każdy głupi o tym wie.
Betty Szajack stała wraz z siostrą przy otwartej trumnie. Pani Goodman, Pani Gennaro, stara pani Clak i jej córka zajęły już miejsca. Babcia Mazurowa rzuciła się naprzód i położyła torebkę na składanym krześle w drugim rzędzie. Zająwszy sobie miejsce podreptała do Betty Szajack i złożyła jej wyrazy współczucia, natomiast ja wycofałam się na koniec sali. Dowiedziałam się przy okazji, że Gail Lazar jest w ciąży, że sanepid zrobił kontrolę w sklepie Barkolowskiego, a Biggy Zaremba został aresztowany za ekshibicjonizm. Nie dowiedziałam się za to niczego na temat Kenny’ego Mancuso.
Lawirowałam wśród zebranych pocąc się pod flanelową koszulą i golfem. Męczyły mnie też koszmarne wizje kłębów pary unoszących się z moich mokrych od potu włosów. Kiedy dotarłam do babci Mazurowej, dyszałam jak pies.
– Spójrz na ten krawat – powiedziała babcia stojąc u wezgłowia trumny z oczyma wlepionymi w Gunzera. – Cały jest w końskie główki. To ci dopiero szpan. Zastanawiam się, czy nie wolałabym być mężczyzną, mogliby mnie wtedy położyć w takim krawacie.
Przy wejściu do sali zaczął się ruch i ustały wszelkie rozmowy. Pojawili się Rycerze Kolumba. Maszerowali dwójkami, a babcia Mazurowa stanąwszy na palcach kręciła się na swych czarnych szpilkach, starając się zobaczyć możliwie jak najwięcej. Nagle zaczepiła obcasem o wykładzinę i – sztywna niczym deska – poleciała do tyłu.
Nim zdążyłam ją złapać, uderzyła w trumnę machając rozpaczliwie rękoma. W ostatniej chwili znalazła oparcie w drucianym kwietniku, na którym stał wazon z mlecznego szkła pełen gladioli. Stojak wytrzymał, ale wazon się przewrócił i wyrżnął leżącego w otwartej trumnie Danny’ego Gunzera prosto w czoło. Woda wlała się nieboszczykowi do uszu i skapywała mu z podbródka, a gladiole ułożyły się na jego czarnej marynarce w zwariowaną kolorową mozaikę. Wszyscy patrzyliśmy w niemym przerażeniu na tę scenę, nie mogąc wydusić z siebie ani słowa, jakby w obawie, że Gunzer zaraz się zerwie jak oparzony i zacznie krzyczeć. Ale Gunzer w dalszym ciągu leżał bez ruchu.
Babcia Mazurowa jako jedyna zachowała olimpijski spokój. Podniosła się i poprawiła sukienkę.
– Lepiej, że nie żyje – skonstatowała. – Dzięki temu nic mu się nie stało.
– Co?! Nic się nie stało? Nic się nie stało?!- krzyczała wniebogłosy rozwścieczona wdowa po Gunzerze. – Popatrz tylko na jego krawat! Zupełnie zniszczony! A ja specjalnie zań dopłaciłam.