Wydukałam jakieś przeprosiny do pani Gunzer i zaproponowałam odszkodowanie za krawat, ale wdowa wpadła w szał i nic do niej nie docierało.
Wygrażając pięścią babci Mazurowej, krzyczała na cały głos:
– Powinni cię zamknąć! Ciebie i tę twoją postrzeloną wnuczkę. Łowczyni nagród! Do czego to podobne?!
– Słucham? – odezwałam się świdrując ją zwężonymi oczyma, z dłońmi opartymi na biodrach.
Pani Gunzer cofnęła się o krok (pewnie bała się, że ją zastrzelę), a ja wykorzystałam tę lukę, aby się wycofać. Chwyciłam babcię Mazurową za łokieć, zebrałam jej rzeczy i popchnęłam ją w stronę drzwi, w pośpiechu omal nie przewracając Spira.
– To był wypadek – wyjaśniła mu babcia. – Zaczepiłam obcasem o wykładzinę. Każdemu się to mogło przytrafić.
– Oczywiście – odrzekł Spiro. – Jestem pewien, że pani Gunzer to zrozumie.
– Niczego nie zrozumiem! – darła się wdowa. – Ona jest zagrożeniem dla normalnych ludzi!
Spiro wyprowadził nas do holu.
– Mam nadzieję, że ten wypadek nie odstraszy pań od wizyt u nas – powiedział. – Zawsze chętnie witamy w naszych skromnych progach urocze kobiety. – Pochylił się do mnie i konspiracyjnie szepnął mi do ucha: – Chciałbym porozmawiać z tobą na osobności o pewnej sprawie, którą mam do załatwienia.
– A co to za sprawa?
– Trzeba coś odnaleźć, a ty podobno jesteś w tym dobra. Popytałem o ciebie tu i ówdzie po twojej wizycie u mnie w związku z Kennym.
– Kłopot w tym, że mam teraz huk roboty. No i nie jestem prywatnym detektywem. Nie mam koncesji.
– Tysiąc dolarów – odrzekł Spiro. – Tyle jestem skłonny zapłacić za odnalezienie tego, co mi zginęło.
Na krótką chwilę czas stanął w miejscu, a ja w myślach już wydawałam jak szalona te tysiąc dolców na swoje rozliczne potrzeby.
– Gdybyśmy oczywiście nie nadawali temu rozgłosu, to nie widzę nic złego w tym, żeby pomóc znajomemu – powiedziałam ściszonym głosem. – A czego szukamy?
– Trumien – szepnął Spiro. – Dwudziestu czterech trumien.
Kiedy wróciłam do domu, Morelli czekał na mnie pod drzwiami. Stał na skrzyżowanych nogach oparty o ścianę, z rękoma w kieszeniach. Z zainteresowaniem podniósł głowę, kiedy wysiadłam z windy i uśmiechnął się ujrzawszy papierową torbę po zakupach, którą niosłam pod pachą.
– Niech zgadnę - odezwał się. – Resztki z domowego obiadku?
– No tak, teraz wiem, dlaczego zostałeś detektywem.
– Nie takie rzeczy potrafię. – Pociągnął nosem. – Kurczak.
– Jeszcze trochę, a przyjmą cię do FBI.
Wziął ode mnie torbę, a ja otworzyłam drzwi.
– Miałaś ciężki dzień?
– Ciężki to on mi się wydawał do piątej. Potem było jeszcze gorzej. Jeśli zaraz nie wyskoczę z tych ciuchów, to się żywcem ugotuję.
Morelli wszedł do kuchni i wyjął z torby kawałek kurczaka owiniętego w folię, pojemnik z nadzieniem, pojemnik z sosem i z ziemniakami. Sos i ziemniaki wstawił do mikrofalówki i nastawił ją na trzy minuty.
– Jak ci poszło sprawdzanie znajomych Kenny’ego? Dowiedziałaś się czegoś nowego?
Podałam mu talerz i sztućce, po czym wyjęłam piwo z lodówki.
– Jedno wielkie g… Nikt go nie widział.
– Masz może jakiś pomysł, od czego moglibyśmy zacząć?
– Nie. – Ależ tak! Poczta! Zapomniałam o listach w torebce. Wyjęłam je i rozłożyłam na kuchennym stole: rachunek za telefon, rozliczenie Master-Carda, jakieś reklamówki i pocztówka z przypomnieniem, że Kenny powinien się zgłosić do dentysty na przegląd.
Morelli zerknął tylko na to, zajęty polewaniem ziemniaków i zimnego kurczaka sosem.
– To twoja poczta?
– Nawet nie pytaj.
– O cholera! – zaklął Morelli. – Czy dla ciebie nie ma nic świętego?
– Owszem, szarlotka mamy. I jak radzisz, co teraz powinnam zrobić? Otworzyć koperty nad parą czy jak?
Morelli zrzucił listy na podłogę i zaczął je deptać butem. Kiedy skończył, podniosłam je i obejrzałam. Były podarte i brudne.
– Przyszły zniszczone – wyjaśnił Morelli. – Najpierw mi pokaż rachunek za telefon.
Zaczęłam przeglądać tę kartkę i ze zdziwieniem znalazłam na niej cztery rozmowy międzynarodowe.
– I cóż ty na to? – zapytałam Morellego. – Wiesz może co to za numery kierunkowe?
– Dwa pierwsze to Meksyk.
Odstawił talerz na blat kuchenny, wysunął antenę mojego telefonu komórkowego i wystukał numer.
– Cześć Murphy – powiedział do mikrofonu. – Sprawdzisz dla mnie kilka numerów?
Odczytał cyfry i czekając na odpowiedź jadł kurczaka. Po kilku minutach Murphy w końcu się odezwał, a Morelli wysłuchał jego informacji. Kiedy się rozłączył, miał absolutnie nieprzenikniony wyraz twarzy. Standardowa mina gliniarza.
– Pozostałe dwa numery są z Salwadoru. Murphy nie zdołał się dowiedzieć niczego bliższego.
Podkradłam mu kawałek kurczaka z talerza i wbiłam weń zęby.
– Po co Kenny miałby dzwonić do Meksyku i Salwadoru?
– Może wybiera się tam na wakacje?
Nie ufałam Morellemu, kiedy robił się taki nieprzenikniony. Zazwyczaj mogłam z jego twarzy wyczytać nastrój i targające nim emocje.
Otworzył kopertę z rozliczeniem MasterCarda.
– Kenny nieźle się musiał nauwijać. W zeszłym miesiącu zrobił zakupy za prawie dwa tysiące dolarów.
– Czy kupował jakieś bilety lotnicze?
– Nie, skądże – Morelli podał mi rozliczenie. – Zresztą sama zobacz.
– Cóż to, głównie ubrania? I wszystko w okolicznych sklepach. – Odłożyłam rachunek na stół. – Co do tych numerów…
Morelli wsadził głowę do papierowej torby.
– Czy mnie wzrok nie myli? To szarlotka?
– Spróbuj jej tylko tknąć, a zginiesz marnie.
Morelli wziął mnie pod brodę.
– Uwielbiam, kiedy tak do mnie mówisz. Chciałbym jeszcze zostać i tego posłuchać, ale muszę już pędzić.
Wyszedł z kuchni i przemknął przez korytarz do windy. Kiedy zamknęły się za nim drzwi uświadomiłam sobie, że wziął ze sobą rachunek telefoniczny Kenny’ego. Uderzyłam się dłonią w czoło.
– O żesz ty!
Wróciłam do mieszkania, zamknęłam drzwi i w drodze do łazienki zrzucałam po kolei ubrania, by wreszcie wejść pod gorący prysznic. Wyszedłszy spod prysznica założyłam flanelową nocną koszulę. Wytarłam ręcznikiem włosy i boso podreptałam do kuchni.
Zjadłam dwa kawałki szarlotki, parę razy ugryzłam jakieś stare jabłko i sypnęłam trochę trocin Rexowi. Kładąc się do łóżka cały czas myślałam o trumnach Spira. Nie powiedział mi nic więcej. Tylko tyle, że trumny zniknęły i trzeba je odnaleźć. Nie bardzo potrafiłam sobie wyobrazić, jak można zgubić dwadzieścia cztery trumny, ale chyba wszystko na tym świecie jest możliwe. Obiecałam, że przyjadę do niego bez babci Mazurowej i wtedy omówimy szczegóły.
Zwlokłam się z łóżka o siódmej i wyjrzałam przez okno. Deszcz przestał już padać, ale niebo nadal było zaciągnięte i tak ciemne, jakby za chwilę miał nastąpić koniec świata. Ubrałam się w szorty, koszulkę i zasznurowałam na nogach sportowe buty. Robiłam to z takim zapałem, jakbym szykowała się na ścięcie. Przynajmniej trzy razy w tygodniu próbowałam biegać. Nigdy zresztą nawet nie zakładałam, że mogłoby mi to sprawiać przyjemność. Biegałam, żeby spalić wypitą od czasu do czasu butelkę piwa, a także po to, by być szybsza od chwytanych rzezimieszków.
Przebiegłam pięć kilometrów, wtoczyłam się do kamienicy, ale do mieszkania wróciłam już windą. Nie ma sensu przetrenowywać się.