Выбрать главу

Jakby chcąc zaakcentować swoje pytanie, po raz drugi grzmotnął moimi plecami o deski. Jeszcze więcej kurzu posypało nam się na głowy.

– Odpowiadaj! – rozkazał.

Nie czułam jednak bólu, jeśli nie liczyć udręki psychicznej. Zachowałam się jak idiotka. Nie dość, że zostałam znieważona i prawie pobita, to w dodatku Morelli pastwił się nade mną. Było to równie deprymujące jak fakt, że wybawił mnie z opresji.

– Szukałam ciebie.

– No to gratuluję, znalazłaś. Ale poza tym zmusiłaś mnie do opuszczenia kryjówki, co zdecydowanie mniej mi się podoba.

– A więc to ty stałeś w oknie na drugim piętrze, z naprzeciwka obserwowałeś salę treningową.

Nie odpowiedział. Mimo panującego tu półmroku wciąż mogłam dostrzec złowrogie błyski w jego oczach. Z całej siły zacisnęłam pięści.

– Teraz pozostało mi już chyba tylko jedno – powiedziałam.

– Wręcz nie mogę się doczekać.

Sięgnęłam do torebki, wyciągnęłam rewolwer i energicznie dźgnęłam końcem lufy jego pierś.

– Jesteś aresztowany!

Uniósł wysoko brwi ze zdumienia.

– Masz broń?! To dlaczego jej nie użyłaś przeciwko Ramirezowi?! Matko Boska! Zamiast tego walnęłaś go torebką w łeb, niczym jakaś pensjonarka. Dlaczego, do cholery, nie wyciągnęłaś wtedy tego rewolweru?!

Poczułam, że krew napływa mi do twarzy. Co miałam mu powiedzieć? Wyznanie prawdy wpędziłoby mnie w jeszcze większe zakłopotanie. Poza tym świadczyłoby na moją niekorzyść. Przecież nie mogłam się przyznać Joemu, że bardziej się bałam rewolweru niż Ramireza, bo to by do reszty zdruzgotało mój wizerunek w roli prywatnego agenta dochodzeniowego.

Morelli musiał się jednak błyskawicznie domyślić tejże prawdy. Jęknął zdegustowany, odsunął rewolwer w bok i wyjął go z mojej dłoni.

– Skoro w ogóle nie zamierzasz się posługiwać bronią, to nie powinnaś jej nosić przy sobie. Masz przynajmniej pozwolenie?

– Tak.

Byłam co najmniej w dziesięciu procentach przekonana, że całkiem legalnie weszłam w jej posiadanie.

– Gdzie załatwiałaś to pozwolenie?

– „Leśnik” zrobił to za mnie.

– Manoso?! Jezu… Pewnie sam ci wydrukował jakiś świstek w swojej piwnicy. – Odchylił bębenek, wysypał naboje i oddał mi rewolwer. – Poszukaj sobie innego zajęcia. I trzymaj się z dala od Ramireza. To wariat. Już trzykrotnie miał odpowiadać za gwałt, lecz za każdym razem oskarżenie wycofywano, ponieważ ofiary znikały bez śladu.

– Nie wiedziałam…

– Ty w ogóle jeszcze bardzo mało wiesz.

Jego protekcjonalny ton zaczynał mnie wkurzać. Aż nazbyt dobrze zdawałam sobie sprawę, że muszę się wiele nauczyć w tym fachu. Niepotrzebne mi były drwiny i pouczenia ze strony Morelliego.

– I co stąd wynika?

– Zrezygnuj z tego zlecenia. Chcesz robić karierę łowcy nagród? Proszę bardzo, nic nie stoi na przeszkodzie. Tylko nie praktykuj na mnie. Mam dosyć własnych zmartwień, by jeszcze się kłopotać wyciąganiem cię z opresji.

– Nikt cię o to nie prosił. I bez twojej pomocy dałabym sobie radę.

– Sama nie zdołałabyś nawet oburącz wymacać swego tyłka w ciemnościach, skarbie.

Poobcierane dłonie zaczynały mnie piec jak diabli, szczypała skóra na głowie, w rozciętym kolanie pulsował tępy ból. Miałam straszną ochotę jak najszybciej wrócić do swego mieszkania i na pięć godzin wejść pod prysznic, aż wreszcie przestanę się czuć zbrukana i choć trochę odzyskam siły. Chciałam też uwolnić się od Morelliego i zdecydować, co dalej robić.

– Wracam do domu – oznajmiłam.

– Dobry pomysł – mruknął. – Gdzie zostawiłaś samochód?

– Na rogu Starka i Tylera.

Podszedł do drzwi garażu i ostrożnie wyjrzał na zewnątrz.

– W porządku, droga wolna.

Krzepnąca krew przykleiła żałosne resztki moich rajstop do skóry pod kolanem, toteż ruszyłam lekko utykając. Ale byłaby to dla mnie kolejna zniewaga, gdyby Morelli spostrzegł tę słabość, więc po wyjściu na ulicę pomaszerowałam raźno, sykając z bólu jedynie w myślach, bo wargi zagryzałam kurczowo. Kiedy dotarliśmy do skrzyżowania, pojęłam, że Joe zamierza odprowadzić mnie aż pod salę gimnastyczną.

– Nie potrzebuję eskorty – oświadczyłam. – Nic już mi nie grozi.

On jednak zacisnął jeszcze mocniej palce na moim ramieniu i popychał dalej, jakby prowadził niewidomego.

– Nie pochlebiaj sobie – odparł. – Kicham na to, czy ci coś zagraża, czy nie. Zależy mi wyłącznie na usunięciu ciebie z mojej drogi. Chcę mieć pewność, że faktycznie usiadłaś za kierownicą i odjechałaś. Muszę na własne oczy zobaczyć dym z rury wydechowej twojego auta rozpływający się na tle zachodzącego słońca.

No to życzę powodzenia, pomyślałam. Rura wydechowa novej została razem z tłumikiem gdzieś na Route 1.

Dotarliśmy do ulicy Starka, tu zaś omal mnie nie zwalił z nóg widok mego samochodu. Nawet nie minęła godzina od czasu, kiedy wysiadłam z novej, a już miałam całe auto ozdobione farbą z aerozolu. Jaskraworóżowe i zielone wzorki ciągnęły się od jednego zderzaka po drugi, a na każdych drzwiach, po obu stronach, widniał dumny napis: „Cipa”. Przyjrzałam się uważnie numerom rejestracyjnym i sprawdziłam, czy na tylnym siedzeniu leży paczka suszonych fig. Niestety, to na pewno był mój samochód.

No cóż, czasem nieszczęścia chodzą nawet nie parami, a całymi tabunami. Ale w tej chwili mało mnie to obchodziło. Byłam skrajnie otępiała. Zaczynałam się chyba oswajać z kolejnymi poniżeniami. Odnalazłam na dnie torby kluczyki i wsunęłam je do zamka.

Morelli stał tuż za moimi plecami. Ręce wbił głęboko w kieszenie spodni, delikatnie bujał się na piętach i szczerzył zęby w promiennym uśmiechu.

– Większość kierowców poprzestaje na jakichś szlaczkach wzdłuż karoserii czy nalepkach nad tylnym zderzakiem.

– Wypchaj się trocinami.

Odchylił głowę do tyłu i ryknął donośnym śmiechem. Ten rechot uznałam za następną zniewagę. Ale starając się trzymać fason, zawtórowałam mu głośnym chichotem. Dopiero po chwili otworzyłam drzwi i usiadłam za kierownicą. Wsunęłam kluczyki do stacyjki i z całej siły huknęłam pięścią w deskę rozdzielczą. Nawet się nie obejrzałam. Zostawiłam Morelliego na ulicy, w kłębach białego, gryzącego dymu, i odjechałam przy wtórze dudnienia, które powinno było choć trochę ostudzić jego radość.

Z formalnego punktu widzenia mieszkam tuż przy wschodniej granicy stanowej metropolii, czyli Trenton, ale praktycznie jest to już sąsiednie miasteczko, Hamilton. Wynajmuję samodzielne mieszkanie w dużym bloku z czerwonej cegły, zbudowanym jeszcze w czasach, gdy nie projektowano centralnej klimatyzacji i nie stosowano jednoramowych okien o kilku szybach. Mieści się w nim osiemnaście lokali, rozmieszczonych po równo na trzech kondygnacjach. Według obecnych standardów mieszkania są nieciekawe, właściciel budynku nie zbudował na tyłach ani basenu kąpielowego, ani kortów tenisowych. Winda najczęściej nie działa. Łazienki są wyłożone musztardowożółtą glazurą, z którą gryzie się prowincjonalna, różowa ceramika toalety i zlewu. Wyposażenie kuchni trudno nawet określić jako wystarczające.

Ale stare budownictwo ma też swoje niewątpliwe zalety. Przez grube mury nie przedostają się odgłosy życia sąsiadów. Pomieszczenia są obszerne i wysokie, przez duże okna wpada mnóstwo słońca. Mieszkam na pierwszym piętrze od tyłu, skąd rozciąga się widok na niewielki, zaciszny parking. Niestety, budynek powstał również przed nastaniem powszechnej mody na balkony, ale na szczęście za oknem mojej sypialni ciągnie się metalowy podest schodów pożarowych, mam więc gdzie rozwieszać pranie, spryskiwać kwiaty preparatami owadobójczymi bądź siadywać w parne, letnie wieczory.