Wieczorem usiadłam ze szklanką mrożonej herbaty przy stole w kuchni i zaczęłam po raz kolejny przeglądać dokumenty sprawy Morelliego, próbując ułożyć jakiś plan działania. Przygotowałam dla Rexa miseczkę prażonej kukurydzy, postawiłam ją przed sobą na stole i wpuściłam chomika do środka. Z przyjemnością obserwowałam, jak z błyszczącymi ślepkami i poruszającymi się bezustannie wąsami upycha sobie te przysmaki w workach policzkowych.
– I co ty o tym myślisz, Rex? – zagadnęłam. – Sądzisz, że kiedykolwiek zdołam schwytać Morelliego?
W tej samej chwili rozległo się pukanie do drzwi. Zarówno Rex jak i ja znieruchomieliśmy, włączając swoje wewnętrzne radary. Nikogo nie oczekiwałam. Większość moich sąsiadów stanowili emeryci, z nikim nie utrzymywałam bliższych kontaktów. Nie wyobrażałam sobie, kto mógłby mnie odwiedzić o wpół do dziesiątej wieczorem. Najwyżej pani Becker, która mieszkała nade mną i czasem myliły jej się piętra.
Pukanie rozległo się ponownie. Znowu równocześnie z Rexem obróciliśmy głowy w kierunku wejścia. Mieszkanie było wyposażone w stalowe drzwi antywłamaniowe, zaopatrzone w wizjer, podwójną zasuwę oraz gruby łańcuch. W czasie upałów zostawiałam wszystkie okna szeroko otwarte, tak w dzień, jak i w nocy. Ale drzwi zawsze starannie zamykałam. Wydawało mi się, że sam Hannibal z kawalkadą słoni nie zdołałby ich sforsować. Za to przez otwarte okno mógłby się tu dostać każdy głupi, który by potrafił wejść na piętro po drabince pożarowej.
Pospiesznie nakryłam miseczkę drucianą siatką do smażenia frytek, żeby Rex nie mógł mi uciec. Podeszłam już do drzwi i sięgnęłam do klamki, kiedy pukanie nagle ustało. Zbliżyłam oko do wizjera, lecz nie zdołałam niczego dostrzec. Widocznie ktoś z tamtej strony zasłonił go palcem. Nie był to dobry znak.
– Kto tam? – zapytałam.
Zza drzwi doleciał czyjś chrapliwy chichot. Aż cofnęłam się o krok. Śmiech umilkł za moment i rozległo się wypowiedziane cicho moje imię:
– Stephanie.
Natychmiast rozpoznałam melodyjny, ciepły głos Ramireza.
– Przyszedłem, żeby się z tobą zabawić, Stephanie – rzekł śpiewnie. – Jesteś na to przygotowana?
Nogi się pode mną ugięły, a ukłucie strachu sprawiło, że na krótko wstrzymałam oddech.
– Proszę odejść albo zadzwonię na policję!
– Donikąd nie zadzwonisz, suko! Masz nieczynny telefon. Przez całe popołudnie próbowałem się z tobą połączyć.
Moi rodzice nigdy nie potrafili zrozumieć, dlaczego tak bardzo pragnę być niezależna. Według nich życie w samotności musiało się wiązać z nieustannym strachem. W tym względzie nie pomagały żadne moje tłumaczenia. W rzeczywistości zaś naprawdę rzadko ogarniał mnie strach, a najczęściej wtedy, gdy natykałam się na jakieś ruchliwe, szybko biegające, wielonogie zwierzątka. Wyznawałam zasadę, że dobry pająk to martwy pająk, a prawa kobiet nie będą warte funta kłaków, jeśli zabronią mi zwrócić się do mężczyzny z prośbą o uśmiercenie takiego czy innego robala. Ani trochę nie przerażała mnie perspektywa wdarcia się do mieszkania przez otwarte okno jakiejś grupy rozwydrzonych skinów. Zbyt dobrze wiedziałam, że podobne bandy operują niemal wyłącznie w rejonach sąsiadujących z dworcami kolejowymi. W tej okolicy napady i kradzieże samochodów zdarzały się naprawdę rzadko, a jeszcze nie słyszałam o żadnych ofiarach śmiertelnych.
Aż do tej pory prawdziwe przerażenie ogarniało mnie wyłącznie w tych nielicznych sytuacjach, kiedy budziłam się w środku nocy, zlana potem, przestraszona możliwością inwazji wyśnionych koszmarów: czarownic, upiorów, nietoperzy wampirów czy innych urojonych stworzeń. Uwięziona przez twory własnej wyobraźni leżałam wtedy w łóżku, niemal bojąc się zaczerpnąć oddechu, i czekałam, aż wszystko przeminie. W takich chwilach przyznawałam w duchu, iż dobrze by było mieć kogoś przy sobie, choć z drugiej strony jak inny śmiertelnik mógłby mi pomóc w zmaganiach z koszmarami, zakładając, rzecz jasna, że nie chodzi o Billa Murraya? Na szczęście jeszcze żaden z tych upiorów nie ukręcił mi głowy i nie przeciął mnie na pół promieniem lasera, nie przeżyłam też wizyty Elvisa Presleya. A najbliżej mistycznego oddzielenia ducha od ciała byłam przed czternastoma laty, kiedy to Joe Morelli przygniatał mnie swym ciężarem do posadzki i zasypywał pocałunkami za gablotą pełną ekierek polewanych czekoladą. Zza drzwi ponownie doleciał głos Ramireza:
– Nie lubię zostawiać nie dokończonych spraw z kobietami, Stephanie, Nie znoszę też kobiet, które uciekają przed mistrzem bokserskim.
Nacisnął klamkę, a mnie serce skoczyło do gardła. Drzwi były jednak zamknięte na zasuwę, toteż moje tętno szybko wróciło do rytmu przedzawałowego.
Zaczerpnęłam kilka głębszych oddechów i doszłam do wniosku, że najlepiej będzie po prostu zignorować łobuza. Nie miałam ochoty być zamieszana w strzelaninę. Ale nie chciałam też, by sprawy przybrały jeszcze gorszy obrót. Starannie pozamykałam okna saloniku i dokładnie zaciągnęłam zasłony. Poszłam następnie do sypialni i przez chwilę się zastanawiałam, czy nie zbiec po drabince pożarowej i nie poszukać czyjejś pomocy. Byłoby jednak głupotą doszukiwać się w wizycie Ramireza większego zagrożenia, niż przedstawiała ona w rzeczywistości. Wmawiałam sobie, że w gruncie rzeczy nic się nie stało. Nerwowo rozejrzałam się po sypialni. Naprawdę nic się nie stało… jeśli pominąć to, że do moich drzwi dobija się ważący 120 kilogramów olbrzym, zboczeniec o kryminalnej przeszłości. Aż zakryłam sobie usta dłonią, chcąc powstrzymać mimowolny okrzyk przerażenia. Tylko bez paniki, skarciłam się w myślach. Na pewno za parę chwil ciekawscy sąsiedzi zaczną wyglądać na korytarz i spłoszą Ramireza. Wyjęłam rewolwer z torebki i po raz drugi podeszłam do drzwi wejściowych. Nikt już nie zasłaniał palcem wizjera, przez który roztaczał się widok na pusty korytarz. Przyłożyłam ucho do drzwi i wstrzymałam oddech, ale na zewnątrz panowała cisza. Starannie założyłam łańcuch zabezpieczający, odsunęłam rygle zasuwy, uchyliłam drzwi i zerknęłam na korytarz. Nie dostrzegłam nigdzie Ramireza. Po paru sekundach zdjęłam łańcuch, otworzyłam drzwi i śmielej wyjrzałam na klatkę. Panowała tu cisza i spokój. Bokser musiał już sobie pójść.
Zwróciłam uwagę, że po zewnętrznej stronie drzwi spływają krople jakiejś gęstej, białej cieczy. Prawie na pewno nie była to ślina. Zrobiło mi się niedobrze. Pospiesznie zamknęłam drzwi, zasunęłam rygle i założyłam łańcuch. Wspaniale, pomyślałam. Pracuję dopiero dwa dni w tym fachu, a już trafiłam na pomyleńca, który uwalał mi spermą drzwi do mieszkania. Podobne rzeczy nigdy mi się nie zdarzały, dopóki pracowałam dla E.E. Martina. Tylko raz jakiś wariat na ulicy obsikał mi buty. Kilkakrotnie spotykałam też w metrze zboczeńców spuszczających na mój widok spodnie, ale takich rzeczy mogłam się spodziewać, pracując w Newark. Nauczyłam się przyjmować je z obojętnością. Lecz zatarg z Ramirezem to było zupełnie co innego. Ten facet mnie przerażał.
Aż podskoczyłam w miejscu, kiedy nade mną rozległ się stukot otwieranego okna. Dopiero po chwili uzmysłowiłam sobie, że to pani Delgado wypuszcza na noc swego kota. Trzeba było wziąć się w garść. Musiałam za wszelką cenę szybko zapomnieć o Ramirezie, toteż zaczęłam w myślach wyliczać przedmioty, które dałoby się jeszcze sprzedać, żeby opłacić zaległe rachunki telefoniczne. Niewiele mi tego zostało. Walkman, żelazko, kolczyki z perłami będące prezentem ślubnym, zegar kuchenny o kształcie pieczonego kurczaka, oprawiony w ramę plakat Ansela Adamsa i dwie stojące lampy z sypialni. Miałam nadzieję, że to wystarczy na uregulowanie długu. Nie chciałam po raz drugi znaleźć się w takiej sytuacji, kiedy nawet nie będę mogła zadzwonić na policję.
Wsadziłam Rexa z powrotem do klatki, wymyłam zęby, przebrałam się w nocną koszulę i wsunęłam pod kołdrę, zostawiwszy zapalone wszystkie światła w mieszkaniu.