– Cześć. Jak leci?
– Jak krew z nosa – burknął. – Masz jeszcze jakieś pytania.
Właśnie to mi się podoba w naszej rodzince. Pozostajemy wszyscy w bliskim kontakcie, odnosząc się do siebie przyjaźnie i z wyrozumiałością.
– Potrzebuję zaliczki. Mam zbyt duże wydatki związane z realizacją twojego zlecenia.
– Zaliczki? To jakiś żart? Czyżbyś zamierzała mi poprawić humor?
– Wcale nie żartuję. Skoro mam zdobyć dziesięć tysięcy honorarium za schwytanie Morelliego, to chciałabym teraz uzyskać ze dwa tysiące zaliczki.
– Wybij to sobie z głowy. I nawet nie próbuj mnie znowu szantażować. Jeśli cokolwiek wygadasz mojej żonie, to mogę się już uznać za trupa, a od nieboszczyka nie wydębisz nawet złamanego grosza, spryciulo.
Trudno było odmówić mu racji.
– W porządku, nie będę cię szantażować. Za to sprawdzę, do jakiego stopnia jesteś chciwy. Zróbmy tak: jeśli dasz mi teraz dwa tysiące zaliczki, nie będę się domagała pełnych dziesięciu procent kaucji.
– A jeśli nie znajdziesz Morelliego? Czy choć przez chwilę brałaś pod uwagę taką możliwość?
Każdego ranka ta myśl wyrzucała mnie z łóżka.
– Na pewno go sprowadzę.
– Już to widzę. Nie gniewaj się, ale pozwolę sobie w to wątpić. I nie zapominaj, że zgodziłem się dać ci tę sprawę jedynie na tydzień. Jeśli nie znajdziesz Morelliego do poniedziałku, przekażę ją komu innemu.
W drzwiach gabinetu stanęła Connie.
– Po co robić z igły widły? Stephanie potrzebuje pieniędzy? To dlaczego nie dasz jej sprawy Clarence’a Sampsona?
– Kim jest ten Sampson?
– To jeden z niepoprawnych pijaczków, naszych stałych klientów. Zazwyczaj spokojnie wraca do domu i idzie spać, ale od czasu do czasu wstępuje w niego diabeł.
– To znaczy?
– Na przykład ostatnio usiadł za kierownicą w stanie kompletnego upojenia alkoholowego i spotkało go to nieszczęście, że dokumentnie zniszczył jeden z wozów policyjnych.
– Po pijanemu zderzył się z radiowozem?
– No, niezupełnie. Postanowił skorzystać z okazji i sobie nim pojeździć, ale nie zdążył wyhamować przed wystawą sklepu monopolowego przy ulicy State.
– Masz zdjęcie tego faceta?
– Mogłabym otworzyć wystawę z jego fotografiami z okresu ostatniego dwudziestolecia. Już tyle razy poręczaliśmy kaucję za Sampsona, że mogę z pamięci zacytować numer jego polisy ubezpieczeniowej.
Poszłam za Connie do sekretariatu. Z niecierpliwością czekałam, aż wybierze ze stosu odpowiednie dokumenty.
– Większość pracujących dla nas agentów bierze po kilka spraw naraz – wyjaśniła, przekazując mi aż kilkanaście teczek. – W ten sposób mogą działać wydajniej. Tu masz sprawy, którymi się zajmował Morty Beyers. Jeszcze jakiś czas będzie musiał spędzić w szpitalu, więc możesz przejąć je wszystkie. Niektóre są dość proste. Powbijaj sobie w pamięć nazwiska tych ludzi i trzymaj pod ręką ich fotografie. W każdej chwili możesz się natknąć na którąś z poszukiwanych osób, W ubiegłym tygodniu Andy Zabotsky postanowił kupić sobie na obiad porcję pieczonego kurczaka i rozpoznał w sprzedawcy jednego z poszukiwanych. Po prostu miał szczęście. Ten gość był handlarzem narkotyków, przez niego stracilibyśmy kaucję w wysokości trzydziestu tysięcy dolarów.
– Nie wiedziałam, że poręczacie także za handlarzy narkotyków – zagadnęłam. – Sądziłam, że wasi klienci to głównie pijacy i drobni złodzieje.
– Handlarze narkotyków są dla nas źródłem dość łatwych zysków – odparła Connie. – Mają swoje rewiry, stałą klientelę, na której zarabiają grubą forsę. Jeśli więc nie zgłoszą się do sądu, wcześniej czy później znowu zaczną działać na swoim terenie, zatem łatwo ich namierzyć.
Wcisnęłam sobie kartonowe teczki pod pachę, obiecawszy, że postaram się jak najszybciej zrobić kopie dokumentów i zwrócić Connie oryginały. Ta historia ze sprzedawcą pieczonych kurcząt podziałała mi na wyobraźnię. Skoro Andy Zabotsky zwyczajnie spotkał poszukiwanego na ulicy, to przecież mnie także mogło się coś takiego przytrafić. Wszak od dawna żywiłam się pieczonymi kurczakami, nawet polubiłam dania serwowane w barach szybkiej obsługi. Wstąpiła we mnie nadzieja, iż mimo wszystko może sprawdzę się w roli łowcy nagród. Chciałam tylko stanąć finansowo na nogi, potem mogłam już żyć z honorariów za odnalezienie takich pijaczków jak Sampson, licząc jedynie okazjonalnie na przypadkowe powodzenie w jakiejś grubszej sprawie.
Energicznie pchnęłam drzwi na ulicę, lecz nagłe przejście z klimatyzowanych pomieszczeń w skwar wiszący między budynkami odczułam jak cios obuchem w głowę. Upał stał się nie do zniesienia. Falujące, jakby zagęszczone powietrze przesłaniało błękit nieba szarawą mgiełką. Słońce niemiłosiernie przypiekało odkrytą skórę. Osłaniając oczy dłonią, spojrzałam ku górze, jakbym chciała dostrzec tę osławioną dziurę ozonową, w mojej wyobraźni przypominającą cyklopowe oko, które patrząc na Ziemię emituje jakiś rodzaj śmiercionośnego promieniowania. Wiedziałam, że dziura naprawdę znajduje się gdzieś nad Antarktydą, podejrzewałam jednak, iż wcześniej czy później musi się nasunąć nad New Jersey. To logiczne, skoro w naszym stanie, gromadzącym przecież wszelkie nieczystości z całej nowojorskiej aglomeracji, jest tak wysoka emisja formaldehydu do atmosfery.
Otworzyłam drzwi jeepa i wsunęłam się za kierownicę. Zdawałam sobie sprawę, że honorarium za odnalezienie Sampsona nie pozwoli mi się wybrać na Barbados, lecz z pewnością umożliwi zapełnienie lodówki produktami nie pokrytymi jeszcze pleśnią. A co ważniejsze, dzięki tym pieniądzom mogłabym bez przeszkód zająć się poszukiwaniami dalszych osób. Kiedy pojechałam z „Leśnikiem” do komendy policji, żeby odebrać pozwolenie na broń, uzyskałam dość obszerne wyjaśnienia spraw proceduralnych związanych z przekazywaniem oskarżonych do aresztu, ale samą technikę chwytania przestępców streszczano krótkim okrzykiem: „Ręce do góry!”
Sięgnęłam po telefon komórkowy i wybrałam numer Clarence’a Sampsona. Nikt nie odbierał. W dokumentach nie znalazłam żadnego numeru telefonu do jego pracy. Według raportu policyjnego Sampson mieszkał przy ulicy Limeing pod numerem 5077. Nie wiedziałam, gdzie znajduje się ta ulica, więc sprawdziłam na planie miasta i ku swemu zdumieniu odkryłam, że jest to przecznica ulicy Starka, biegnąca na tyłach ratusza. Przykleiłam zdjęcie poszukiwanego na desce rozdzielczej i ruszyłam powoli w tamtym kierunku, uważnie przyglądając się mijanym przechodniom.
Connie podpowiedziała mi na odchodnym, żeby zaglądać do wszystkich barów przy ulicy Starka. Ale na liście moich ulubionych zajęć przesiadywanie w jakiejś „kryształowej sali” gdzieś u zbiegu Starka i Limeing znajdowało się tuż za obcinaniem sobie palców za pomocą tępego noża. Obie czynności wydawały mi się równie efektywne lecz zdecydowanie mniej bezpieczne niż siedzenie w samochodzie i obserwowanie ludzi przechodzących ulicą. Jeśli Clarence Sampson rzeczywiście spędzał czas w którymś barze, wcześniej czy później musiał wracać do domu.
Przejechałam kilkakrotnie interesujące mnie skrzyżowanie, wreszcie wybrałam sobie dogodne miejsce kilkadziesiąt metrów od niego, skąd miałam doskonały widok na ulicę Starka i mogłam jednocześnie obserwować początkowy odcinek ulicy Limeing. Pomyślałam, że ubrana w garsonkę, w tym jaskrawoczerwonym, błyszczącym, nowym aucie będę przyciągała uwagę, ale i to nie skłoniło mnie do wkroczenia do „kryształowej sali”. Dlatego też opuściłam szyby i usadowiłam się wygodnie.
Kilka minut później jakiś szczeniak z olbrzymią plerezą i złotym łańcuchem na szyi, wartym co najmniej 700 dolarów, stanął przed maską jeepa, przekrzywił głowę i spojrzał mi w twarz. Dwaj jego koledzy zatrzymali się tuż za nim.