– Hej, laluniu! – zawołał. – A co ty tutaj robisz?
– Czekam na kogoś – odparłam.
– Naprawdę?! A któż to pozwala takiej eleganckiej laluni na siebie czekać?
Jeden z jego kumpli wysunął się do przodu, cmoknął znacząco i powoli oblizał wargi. Kiedy zaś spostrzegł, że patrzę na niego, pochylił się i przeciągnął językiem po przedniej szybie samochodu.
Pospiesznie sięgnęłam do torebki, wymacałam rewolwer i położyłam go wraz z pojemnikiem gazu na desce rozdzielczej. Od tej pory przechodzący mężczyźni tylko zerkali na mnie podejrzliwie, ale nikt już nie lizał szyby jeepa.
Około piątej po południu zaczęło mnie to nudzić, spódnicę miałam już dokumentnie pogniecioną. Wypatrywałam Clarence’a Sampsona, lecz bez przerwy rozmyślałam o Morellim. Podejrzewałam, że on musi się znajdować gdzieś w pobliżu, podpowiadał mi to jakiś szósty zmysł. Odbierałam jego obecność jak drobne ładunki elektryczne pokłuwające mnie w skórę na karku. W wyobraźni dokonywałam oceny różnych sposobów aresztowania. W najprostszym scenariuszu powinnam go podejść znienacka, od tyłu, i potraktować gazem paraliżującym. Gdyby zaś okazało się to niewykonalne, mogłam podjąć jakąś luźną rozmowę i w odpowiedniej chwili użyć gazu. Nieprzytomnego zdołałabym bez trudu zakuć w kajdanki, a reszta byłaby już dziecinnie prosta.
Do szóstej przeprowadziłam w wyobraźni jakieś czterdzieści dwa aresztowania i byłam wykończona. Około wpół do siódmej oczy zaczęły mi się kleić, ledwie mogłam się powstrzymać przed zaśnięciem. Co parę sekund zmieniałam ułożenie ciała, próbując się skupić na czymś realnym. Zaczęłam liczyć przejeżdżające samochody, powtarzałam bezgłośnie słowa hymnu narodowego na zmianę z odczytywaniem składu surowcowego gumy do żucia, której paczkę przypadkiem znalazłam w kieszeni. O siódmej zadzwoniłam do zegarynki, żeby się upewnić, iż zegar w desce rozdzielczej auta Morelliego chodzi dokładnie.
Przekonywałam się w myślach, że powinnam przyjść na świat jako mężczyzna i koniecznie zmienić kolor samochodu, jeśli chcę bez zwracania na siebie uwagi działać w całym Trenton, kiedy niespodziewanie w wejściu do najbliższej „kryształowej sali” pojawił się facet odpowiadający rysopisowi Sampsona. Pospiesznie zerknęłam na zdjęcie przyklejone do deski rozdzielczej i znów popatrzyłam na nieznajomego. Od razu zyskałam niemal całkowitą pewność, że to właśnie on. Był wielki i gruby, z nieproporcjonalnie małą głową, czarnymi posklejanymi włosami i skołtunioną brodą, o bardzo jasnej, bladej cerze. To musi być Sampson, pomyślałam. Zresztą ilu białych, podobnych do niego, brodatych mężczyzn może mieszkać w tej okolicy?
Szybko schowałam rewolwer i pojemnik z gazem do torebki, uruchomiłam silnik i objechałam cały kwartał, żeby się znaleźć na ulicy Limeing i zdybać faceta przed wejściem do domu. Zaparkowałam przy krawężniku i wysiadłam z wozu. W pobliskiej bramie stała gromadka nastolatków, dwie dziewczynki z lalkami „Barbie” na kolanach siedziały na murku. Po przeciwnej stronie ulicy ktoś wystawił na chodnik starą kanapę z porwanym obiciem, jakby brakowało mu przydomowego ogródka. Na kanapie siedziało dwóch staruszków o silnie pomarszczonych twarzach, z zasępionymi minami wpatrywali się tępo przed siebie.
Sampson powoli nadchodził chwiejnym krokiem, był nieźle zawiany. Uśmiechał się głupkowato. Kiedy podszedł bliżej, odpowiedziałam uśmiechem i zapytałam:
– Clarence Sampson?
– Aha – burknął. – Zgadza się.
Język mu się plątał, od jego ubrania zalatywało kwaśnym odorem, jakby przez dłuższy czas przechowywano je w jakimś wilgotnym, brudnym miejscu.
Śmiało wyciągnęłam rękę.
– Nazywam się Stephanie Plum i reprezentuję pańską firmę poręczycielską. Nie zjawił się pan na wezwanie w sądzie i teraz jesteśmy zmuszeni wyznaczyć drugi termin rozprawy.
Zmarszczył brwi, wytężając pamięć, lecz już po chwili uśmiech ponownie zjawił się na jego wargach.
– Tak, chyba zapomniałem…
Miałam przed sobą klasycznego przedstawiciela osobowości typu A, toteż przyszło mi do głowy, że Sampson może się w ogóle nie obawiać zawału spowodowanego nerwowym trybem życia. Komuś takiemu jak on prędzej groziła śmierć będąca skutkiem ociężałości umysłowej.
Uśmiechnęłam się jeszcze szerzej.
– Nic nie szkodzi, każdemu może się to zdarzyć. Mam tu samochód… – Powolnym ruchem wskazałam stojącego za mną jeepa. – Jeśli nie sprawiłoby to panu kłopotu, moglibyśmy od razu podjechać do naszego biura i załatwić wszelkie formalności.
Zerknął ponad moim ramieniem na wejście do budynku.
– No cóż…
Wzięłam go pod rękę i delikatnie pociągnęłam w kierunku auta. Zachowywałam się niczym troskliwa opiekunka, jak mała dziewczynka wracająca ze spaceru z olbrzymim acz tępawym psiskiem. „No, bądźże posłuszny, Burku”.
– To naprawdę nie potrwa długo.
Najwyżej trzy tygodnie.
Przytulałam się do niego, dla zachęty wciskając biust w jego ramię. Kiedy dotarliśmy do samochodu, obróciłam Sampsona twarzą do niego i otworzyłam drzwi.
– Byłabym bardzo wdzięczna, gdybyśmy załatwili to od razu – powiedziałam.
Popatrzył spode łba na nowiutkie obicia jeepa.
– Ale jestem potrzebny tylko do tego, żeby wyznaczyć nowy termin rozprawy, zgadza się?
– Tak, oczywiście.
A później spokojnie poczekać w celi aresztu aż do tej wyznaczonej daty.
Ani trochę nie było mi go żal. Przecież mógł kogoś zabić na ulicy, kiedy usiadł za kierownicą w podobnym stanie.
Usadowiłam go w jeepie i starannie zapięłam pas bezpieczeństwa. Następnie obiegłam maskę, wsiadłam z drugiej strony, uruchomiłam silnik i ruszyłam ostro, obawiając się, żeby w jakimś przebłysku świadomości nie nabrał podejrzeń, iż jestem łowcą nagród. Nie bardzo wiedziałam, jak postąpić, kiedy już podjedziemy pod komendę policji. Ale na razie idzie jak po maśle, pocieszałam się w myślach. Gdyby zaczął rozrabiać, zawsze mogłam go obezwładnić gazem.
Na szczęście moje obawy okazały się bezpodstawne. Nie ujechaliśmy więcej jak pięćset metrów, kiedy Sampsonowi oczy zaszły mgłą, głowa opadła na piersi i już po chwili chrapał z policzkiem opartym o szybę. Zmówiłam szybko modlitwę, żeby przypadkiem nie zsikał się w spodnie, nie zwymiotował i nie zrobił niczego z tych rzeczy, jakich można się spodziewać po tego typu pijaczkach.
Po kilku minutach, kiedy czerwone światło zatrzymało mnie przed skrzyżowaniem, zerknęłam na niego ukradkiem. Sampson spał jak zabity. Do tej pory wszystko układało się pomyślnie.
Moją uwagę przyciągnęła stara niebieska furgonetka econoline, stojąca u wylotu przecznicy. Miała na dachu aż trzy anteny. Wydało mi się to niezwykłe, że taki stary grat jest wyposażony w rozbudowany sprzęt łączności radiowej. Wytężyłam wzrok, żeby dojrzeć twarz kierowcy słabo widocznego za przydymionymi szybami wozu i doznałam dziwnego uczucia, aż dreszcz przebiegł mi po karku. Zapaliło się zielone światło, auta powoli ruszyły. Serce podeszło mi nagle do gardła, gdy przez otwarte boczne okno furgonetki spostrzegłam za kierownicą Joego Morelliego, który gapił się na mnie wybałuszonymi oczami.
Miałam straszną ochotę zapaść się nagle pod ziemię albo stać się niewidzialna. Teoretycznie powinna mnie ogarnąć satysfakcja z tego, że po raz kolejny złapałam kontakt z poszukiwanym, lecz poczułam się zwyczajnie zażenowana. Tylko w wyobraźni bez kłopotu udawało mi się obezwładnić Joego. Kiedy zaś stawałam z nim twarzą w twarz, traciłam nagle wszelką pewność siebie. Z tyłu doleciał głośny pisk hamulców i gdy zerknęłam w lusterko, spostrzegłam, że furgonetka zawraca na skrzyżowaniu i kieruje się moim śladem.