Obejrzałam dokładnie wielki, przemysłowy pojemnik na śmieci, który miał ponad półtora metra wysokości, dwa szerokości i co najmniej trzy metry długości. Wspięłam się na palce i zajrzałam do środka. Był wypełniony w jednej czwartej i cuchnęło z niego padliną. Nigdzie nie dostrzegłam kluczyków od samochodu.
Prawdopodobnie każda gęś na moim miejscu zalałaby się łzami, natomiast prawdziwa łowczyni nagród sięgnęłaby do torebki po zapasowe kluczyki. Nie mając wyboru, przyciągnęłam do pojemnika dwie drewniane skrzynki po warzywach i weszłam na nie, żeby mieć lepszy widok. Większość odpadków była spakowana w plastikowe worki, lecz niektóre z nich popękały przy wyrzucaniu i wokół nich walały się jakieś nadgryzione kromki chleba, kulki ziemniaczanego puree, fusy po kawie, spieczone tłuste resztki z patelni i wszelakiego typu nierozróżnialna breja, a liście sałaty rozpływały się w pierwotną organiczną maź.
Nie wiadomo skąd, moje myśli zdominowało stare jak świat powiedzenie: z prochu powstałeś… i obrócisz się w cuchnącą zupę podstawowych składników chemicznych. Bez względu na to, czy chodziło o kota, czy o surówkę z białej kapusty, ostateczny kres materii ożywionej wyglądał tak samo nieciekawie.
Dokonałam w myślach przeglądu wszystkich bliżej mi znanych osób, lecz nie znalazłam nikogo, kto byłby gotów wleźć za mnie do tego pojemnika i wyciągnąć stamtąd kluczyki. Nie zostało mi więc nic innego, jak stwierdzić: raz kozie śmierć. Przełożyłam nogę przez krawędź i usiadłam na brzegu pojemnika, zbierając w sobie resztki odwagi. Wreszcie powoli, krzywiąc się z obrzydzenia, ostrożnie zjechałam do środka. Byłam gotowa pobić rekord skoku wzwyż, gdybym tylko złowiła najcichsze popiskiwanie myszy.
Puszki zazgrzytały mi pod nogami, potem rozległo się mrożące krew w żyłach mlaskanie. Poczułam, że się obsuwam, toteż zacisnęłam kurczowo palce na krawędzi pojemnika. Mimo to oparłam się ramieniem o brudną blaszaną ściankę. Zacisnęłam powieki, tłumiąc pod nosem przekleństwa.
Znalazłam stosunkowo czyste foliowe opakowanie po chlebie i traktując je jak plastikową rękawiczkę, zaczęłam ostrożnie przerzucać worki ze śmieciami. Panicznie się bałam, że stracę równowagę i runę twarzą w jakieś resztki tortu czekoladowego czy cielęcego móżdżka w winnym sosie. Zdumiała mnie ilość wyrzucanej żywności, świadomość przerażającego marnotrawstwa tak samo pobudzała do wymiotów, jak odrażający fetor, który mnie otaczał, dławił oddech w gardle i zdawał się przywierać lepkim brudem do skóry.
Wydawało mi się, że minęła cała wieczność, zanim w końcu odnalazłam kluczyki do połowy zatopione w jakiejś żółtobrązowej półpłynnej mazi. Nie widziałam nigdzie pieluch, pozostawało więc się łudzić, że jest to wylana musztarda. Walcząc z coraz silniejszymi mdłościami, zanurzyłam rękę w tej brei i wyciągnęłam kluczyki.
Wstrzymując oddech, wyrzuciłam je z pojemnika na asfalt, po czym, nie tracąc czasu, sama wygramoliłam się na zewnątrz. Brzegiem foliowego opakowania postarałam się jak najdokładniej wytrzeć kluczyki. Niemal całkowicie odzyskały swój metaliczny blask, gdy oceniłam w końcu, że znowu nadają się do użytku. Następnie zdjęłam buty i posługując się jednym palcem ściągnęłam skarpetki. Dokonałam gruntownego przeglądu swojej odzieży, lecz poza wyraźnymi smugami na bluzce po sosie z gatunku „Tysiąc Wysp” nie odkryłam niczego budzącego podejrzenia.
Obok pojemnika leżała sterta starych gazet. Wybrałam ze środka kilka pism sportowych i starannie zakryłam nimi całe siedzenie jeepa, na wypadek, gdybym jednak przeoczyła jakieś zabrudzenia na szortach. Rozłożyłam też gazety na podłodze pod drugim fotelem i ustawiłam na nich upaćkane buty, a obok położyłam skarpetki.
Przelotnie spojrzałam na pierwszą stronę ostatniej gazety i mój wzrok przykuł krzykliwy tytuł: „Ofiara strzelaniny w centrum miasta”, pod którym widniała fotografia Johna Kuzacka. Rozmawiałam z nim w środę, a dzisiaj był piątek; trzymałam w ręku wczorajszą gazetę. Z zapartym tchem przeczytałam relację z wypadku. Okazało się, że Kuzack został zastrzelony w środę późnym wieczorem, przed wejściem do budynku, w którym mieszkał. Dowiedziałam się z artykułu, że był bohaterem wojny wietnamskiej, odznaczonym orderem „purpurowego serca”, niezwykle barwną postacią, powszechnie lubianą przez sąsiadów. Niestety, do wczoraj policja ani nie znała jeszcze motywów zbrodni, ani nie miała żadnego podejrzanego.
Oparłam się ramieniem o karoserię jeepa, próbując się oswoić z myślą o nagłej śmierci Kuzacka. Kiedy z nim rozmawiałam, zrobił na mnie wrażenie człowieka niezwykle pogodnego, kipiącego energią. I on także musiał zginąć. Najpierw Edleman został przejechany, a teraz zastrzelono Kuzacka. Spośród trzech osób, które widziały tajemniczego świadka w mieszkaniu Sanchez, przy życiu pozostała już tylko jedna. Na samo wspomnienie o losie czekającym panią Santiago i jej dzieci ciarki przeszły mi po plecach.
Starannie złożyłam gazetę i wsunęłam ją do bocznej kieszeni torebki. Postanowiłam, że zaraz po powrocie do domu zadzwonię do Ediego Gazarry i porozmawiam z nim na temat bezpieczeństwa pani Santiago.
Przez całą drogę czułam bijący od siebie smród odpadków, wolałam jednak nie opuszczać szyb auta, musiałam zachować wzmożoną ostrożność.
Wjechałam na parking przed pralnią i pobiegłam boso po swoje rzeczy. Wewnątrz znajdowała się tylko jedna osoba, nieznajoma starsza pani, która siedziała przy stoliku w samym kącie sali.
Kiedy tylko wbiegłam do środka, uniosła szybko głowę i skrzywiła się z niesmakiem.
– Och, mój Boże! Cóż tak śmierdzi?
Poczułam, że się rumienię.
– To pewnie z ulicy – odparłam. – Ten odór wpadł do środka, kiedy otworzyłam drzwi.
– To okropne!
Pociągnęłam nosem, ale nie czułam niczego szczególnego, jakby w odruchu samoobrony mój zmysł powonienia całkowicie się wyłączył. Zerknęłam na swoją bluzkę na piersi.
– A może ma pani na myśli ten zapach sosu „Tysiąc Wysp”?
Kobieta jednak zasłoniła sobie twarz poszewką od poduszki.
– Od tego smrodu robi mi się niedobrze.
Szybko wrzuciłam swoje rzeczy do kosza i wyszłam stamtąd w pośpiechu. Kiedy zatrzymały mnie czerwone światła przed skrzyżowaniem, poczułam nagle, że łzy napływają mi do oczu. Ogarnęły mnie złe przeczucia. Na szczęście nikogo nie było na parkingu i zdołałam niepostrzeżenie dotrzeć do tylnego wejścia. W holu i windzie także nikogo nie spotkałam, kiedy zaś drzwi otworzyły się na piętrze, ostrożnie wyjrzałam na korytarz. Odetchnęłam z ulgą, gdy i tu nikogo nie zauważyłam. Dotaszczyłam kosz z bielizną pod drzwi, wpadłam do mieszkania, rozebrałam się błyskawicznie, szybko spakowałam ubrania do czarnego plastikowego worka na śmieci i dokładnie go zawiązałam.
Wskoczyłam pod prysznic. Trzy razy się namydlałam i spryskiwałam włosy szamponem, po czym starannie się spłukiwałam. Wreszcie wyszłam z kąpieli, włożyłam czyste ubrania i na próbę zastukałam do mieszkającej po sąsiedzku pani Woleskiej.
Zaledwie otworzyła mi drzwi, szybko zasłoniła sobie nos dłonią.
– Rety! – mruknęła. – Co tak śmierdzi?
– Właśnie i ja się nad tym zastanawiałam – odparłam. – Wygląda na to, że ten fetor dochodzi z naszego korytarza.
– Jakby ktoś tu podrzucił zdechłego psa.
Westchnęłam ciężko.
– Odniosłam podobne wrażenie.
Ze spuszczoną głową wróciłam do swego mieszkania. Musiałam powtórzyć pranie i kąpiel, ale skończyły mi się drobne. Nie zostawało nic innego, jak wyprać rzeczy własnoręcznie, w domu rodziców. Spojrzałam na zegarek. Dochodziła szósta, wypadało więc zadzwonić do matki i uprzedzić ją, że mimo wszystko wpadnę dziś do nich na obiad.
Kiedy tylko zatrzymałam wóz przy krawężniku, mama jakby wiedziona szóstym zmysłem stanęła w drzwiach domu. Dochodziłam do przekonania, że nigdy nie ujdzie jej uwagi ta chwila, gdy któraś z córek pojawi się w promieniu kilkuset metrów.