– Jak się nazywa ten facet? – spytał.
– Lonnie Dodd.
– Masz jego zdjęcie?
Cofnęłam się do jeepa, wyjęłam z teczki fotografię Dodda i wręczyłam ją „Leśnikowi”.
– O co jest oskarżony?
– O kradzież samochodu. Miał stanąć przed sądem po raz pierwszy w życiu.
– Jest sam?
– Chyba tak, ale nie wiem tego na pewno.
– Czy dom ma wyjście od tyłu?
– Też nie wiem.
– A więc sprawdźmy to.
Poszliśmy ścieżką prowadzącą wokół narożnika domu, przedzierając się przez wysoką trawę. Bez przerwy zerkałam na okna od frontu, usiłując wypatrzyć jakieś poruszenie za nimi. Przestałam się już martwić o zniszczone ubranie, nie ono było teraz najważniejsze. Przede wszystkim zależało mi na ujęciu Dodda. Zdawałam sobie jednak sprawę, że przemokłam do suchej nitki, odnosiłam wrażenie, że siedzę w wannie. Podwórze na tyłach domu okazało się jota w jotę podobne do frontowego: wybujałe chwasty, zardzewiała huśtawka, dwa pojemniki na śmieci, z których przesypywały się odpadki, a pourywane i pogięte pokrywy leżały na ziemi. Na tę stronę wychodziły kuchenne drzwi domu.
„Leśnik” chwycił mnie za rękę i pociągnął pod ścianę, żebyśmy nie byli widoczni z okien domu.
– Zostań tu i obserwuj drzwi, ja wejdę od frontu. Tylko nie udawaj bohaterki. Jeśli zobaczysz tego faceta wybiegającego na podwórze, zejdź mu z drogi. Jasne?
Otarłam wodę skapującą mi z czubka nosa.
– Przepraszam, że cię w to wszystko wciągnęłam.
– W znacznym stopniu to moja wina. Chyba nie traktowałem cię zbyt poważnie. Jeśli naprawdę zamierzasz kontynuować to zajęcie, będziesz potrzebowała kogoś do pomocy, zwłaszcza podczas aresztowań. Poza tym musimy poświęcić znacznie więcej czasu na omówienie sposobów traktowania poszukiwanych.
– Krótko mówiąc, potrzebny mi partner.
– Dokładnie tak, potrzebny ci partner.
Odszedł szybko i zniknął za rogiem, odgłos jego kroków utonął w szumie deszczu. Wstrzymałam oddech, wytężając słuch. Dobiegło mnie głośne pukanie do frontowych drzwi i urywane strzępy wymiany zdań.
Ze środka padła jakaś ostra odpowiedź, ale nie zrozumiałam ani słowa. Później nastąpiła seria różnych głośnych hałasów, których nie umiałam dokładnie zinterpretować. Usłyszałam głośne ostrzeżenie „Leśnika”, że zamierza wyważyć drzwi, potem trzask pękających desek, czyjś okrzyk. Wreszcie padł pojedynczy wystrzał.
Nagle kuchenne drzwi otworzyły się z hukiem i na zewnątrz wypadł Lonnie Dodd. Rzucił się pędem przez podwórze, zaraz jednak skręcił w stronę sąsiedniej posesji. Nadal miał na sobie tylko dżinsy. Gnał na oślep przez deszcz, wyraźnie ogarnięty paniką. Byłam częściowo ukryta za rogiem domu, nic więc dziwnego, że przebiegł tuż obok mnie, nie odwróciwszy nawet głowy. Spostrzegłam połyskujący srebrzyście rewolwer wetknięty za pasek jego spodni. To mnie rozwścieczyło. Jakbym nie dość jeszcze wycierpiała, ten łobuz zamierzał teraz uciec z ukradzioną mi bronią. Na moich oczach przepadał wydatek czterystu dolarów, z którego nawet nie zdążyłam się jeszcze nauczyć strzelać.
Nie mogłam do tego dopuścić. Krzyknęłam na „Leśnika” i rzuciłam się w pogoń za Doddem. Zdołał odbiec zaledwie kilkanaście metrów, ponieważ był bosy i ślizgał się na mokrej ziemi. Ja zaś miałam na nogach sportowe obuwie. W pewnej chwili stracił równowagę i upadł na kolana, a ja wskoczyłam mu z całym impetem na plecy. Oboje zwaliliśmy się w błoto. Dodd aż jęknął głośno, przygnieciony do ziemi ciężarem moich 57 kilogramów. (No, niech będzie 58, ale na pewno ani grama więcej).
Zanim zdążył złapać oddech, wyrwałam mu zza paska broń, chociaż nie kierował mną instynkt samoobrony, a zwyczajna chęć odzyskania swojej własności. Bo przecież to był mój rewolwer! Poderwałam się na nogi i wymierzyłam go w Dodda, ściskając kolbę oburącz, żeby nie wysunęła mi się z roztrzęsionych palców. Niestety, zapomniałam sprawdzić, czy w bębenku zostały jeszcze jakieś naboje.
– Leż spokojnie! – wrzasnęłam. – Wystarczy jeden ruch, a odstrzelę ci dupsko!
Kątem oka złowiłam sylwetkę „Leśnika” wychodzącego na podwórze. Zbliżył się szybko, bezceremonialnie uklęknął Doddowi na plecach, z wprawą skuł mu ręce kajdankami i jednym szarpnięciem postawił na nogi.
– Ten sukinsyn mnie postrzelił – rzekł. – Dasz wiarę? Zostać postrzelonym przez jakiegoś podrzędnego złodziejaszka! – Pchnął Dodda w kierunku ścieżki prowadzącej na ulicę. – Specjalnie włożyłem kamizelkę kuloodporną! I myślisz, że ten kretyn strzelił mi w pierś? Nic podobnego. To ścierwo było tak przerażone, że nawet nie mogło utrzymać w ręku broni i postrzeliło mnie w nogę. Niech to szlag trafi!
Odruchowo spojrzałam na jego udo i omal nie zemdlałam.
– Biegnij z powrotem i zadzwoń na policję – rzekł „Leśnik”. – Zawiadom także Ala. Niech tu przyjedzie i odholuje mój wóz.
– Na pewno dasz sobie radę?
– To płytka rana, dziecino. Nie ma się czym przejmować.
Odnalazłam telefon w domu Dodda, przeprowadziłam niezbędne rozmowy, po czym pozbierałam swoje rzeczy, wrzuciłam je do torebki i wyszłam na ulicę, żeby zaczekać razem z „Leśnikiem”. Na szczęście Dodd zachowywał się cicho jak trusia. Leżał na trawniku przy jezdni, twarzą w błocie, my zaś usiedliśmy na krawężniku. „Leśnik” starał się zbagatelizować swoją ranę, oznajmił, że bywało już znacznie gorzej. Ja jednak widziałam, że ukradkiem krzywi się z bólu.
Podciągnęłam kolana pod brodę, objęłam je rękoma i z całej siły zaciskałam szczęki, żeby nie było słychać głośnego dzwonienia zębami. Usiłowałam też zachować pogodny wyraz twarzy i sprawiać wrażenie równie stoicko spokojnej jak on, aby przynajmniej w ten sposób dodać mu otuchy. Ale w środku dygotałam niczym galareta. Serce waliło mi jak oszalałe, jakby chciało wyskoczyć z piersi.
Rozdział 9
Pierwszy zjawił się patrol policyjny, później przyjechała karetka, wreszcie Al. Złożyliśmy wstępne zeznania i „Leśnik” został szybko zabrany do szpitala, natomiast ja pojechałam za wozem patrolowym na komendę.
Dochodziła już piąta po południu, kiedy dotarłam do biura Vinniego. Poprosiłam Connie, żeby wystawiła dwa odrębne czeki, na pięćdziesiąt dolarów dla mnie, a na resztę dla „Leśnika”. Wolałabym nie brać ani grosza honorarium za tę sprawę, ale na gwałt potrzebowałam forsy, żeby kupić i podłączyć do mego telefonu automatyczną sekretarkę.
Marzyłam o tym, by jak najszybciej wrócić do domu, wziąć gorącą kąpiel, przebrać się w suche ubrania i przyrządzić sobie ciepły posiłek. Wiedziałam jednak, że za nic nie będzie mi się chciało wychodzić po raz drugi, toteż pojechałam najpierw do sklepu ze sprzętem elektronicznym prowadzonego przez Kuntza.
Bernie kucał na podłodze i przyklejał metki z cenami do budzików, które wyjmował z olbrzymiego kartonu. Aż uniósł brwi ze zdumienia, kiedy ujrzał mnie wchodzącą do sklepu.
– Potrzebna mi automatyczna sekretarka – powiedziałam. – Ale mogę na nią wydać najwyżej pięćdziesiąt dolarów.
Bluzkę i spodnie miałam stosunkowo suche, ale przy każdym kroku z mych butów wyciskało się sporo wody. Gdziekolwiek stąpnęłam, pozostawały wyraźne błotniste kałuże.
Bernie jednak udał, że tego nie widzi. Natychmiast się wcielił w rolę wytrawnego sklepikarza i postawił na ladzie dwa różne modele, jakie mogłam kupić za tę cenę. Spytałam krótko, który z nich mi doradza, i ten właśnie wybrałam.
– Płacisz kartą kredytową?
– Nie. Dostałam właśnie od Connie czek na pięćdziesiąt dolarów. Zgodzisz się, abym go przepisała na ciebie?