– Oczywiście, nie ma sprawy.
Z miejsca, w którym stałam, przez witrynę rozciągał się doskonały widok na znajdujący się po drugiej stronie ulicy sklep mięsny Sala. Co prawda, nie można stąd było dostrzec żadnych szczegółów, jedynie tafle przydymionych szyb w panoramicznych oknach, na których czarno-złotymi literami była wymalowana nazwa, oraz wielkie przeszklone drzwi z tabliczką głoszącą: „Otwarte”. Wyobraziłam sobie, jak Bernie musi spędzać długie godziny za ladą, gapiąc się bezmyślnie na tamten sklep.
– Mówiłeś, że Ziggy Kulesza robił czasem zakupy u Sala?
– Oczywiście. Można tam dostać wszelkie rodzaje wędlin i mięsa, a nawet świeże ryby.
– Tak słyszałam. A nie wiesz, co Ziggy kupował?
– No cóż, trudno powiedzieć. Nie widziałem, żeby wynosił siaty wypchane wieprzowiną.
Schowałam automatyczną sekretarkę pod płaszczem i wybiegłam do samochodu. Po raz ostatni rzuciłam okiem na witryny sklepu mięsnego i wyprowadziłam wóz na jezdnię.
Z powodu ulewy ruch na ulicach był niewielki, toteż monotonne bębnienie deszczu, szum wycieraczek i rozmazane ogniki tylnych czerwonych świateł innych aut szybko sprawiły, że popadłam w otępienie. Prowadziłam automatycznie, bez przerwy myśląc o ranie odniesionej przez „Leśnika”. Doszłam do wniosku, że oglądanie poranionych ludzi w telewizji i ujrzenie tego samego na własne oczy to dwie zupełnie różne rzeczy. „Leśnik” powtarzał, że rana nie jest groźna, lecz dla mnie sam fakt, że został postrzelony, był wprost nie do zniesienia – tym bardziej, że strzelano z mojego rewolweru. Koniecznie musiałam się nauczyć posługiwać bronią, lecz zarazem całkowicie wygasł we mnie zapał do wykorzystywania jej podczas aresztowań.
Wjechałam na parking i ustawiłam wóz jak najbliżej budynku. Włączyłam alarm, wysiadłam i powlokłam się schodami na górę. Przemoczone buty zdjęłam tuż za drzwiami, swoją torebkę i automatyczną sekretarkę położyłam na stole w kuchni. Najpierw otworzyłam sobie piwo, później zadzwoniłam do szpitala i zapytałam o stan „Leśnika”. Powiedziano mi, że został odesłany do domu po opatrzeniu rany. Przynajmniej ta jedna wiadomość była dobra.
Opchałam się krakersami z masłem orzechowym, przepłukałam gardło drugim piwem i podreptałam do sypialni. Zrzuciłam przesiąknięte wodą ubranie i obejrzałam się dokładnie, nabrawszy podejrzeń, że moja skóra zaczyna porastać pleśnią. Co prawda, nie zdołałam sprawdzić wszystkiego szczegółowo, ale na odkrytych częściach ciała nie dostrzegłam pleśni. Widocznie dopisało mi szczęście. Pospiesznie przebrałam się w nocną koszulę i znalazłam jeszcze siły, by nałożyć czyste majtki, zanim padłam do łóżka.
Obudziłam się, nie wiadomo czemu, z bijącym mocno sercem. Dopiero po chwili uzmysłowiłam sobie, że dzwoni telefon. Po ciemku wymacałam słuchawkę, spoglądając z niedowierzaniem na budzik, który pokazywał drugą w nocy. W pierwszej chwili przyszło mi do głowy, że umarł ktoś z rodziny, babcia Mazurowa lub ciocia Sophie. Nie mogłam też wykluczyć, że ojciec znowu dostał ataku kamieni nerkowych.
Spodziewając się najgorszego, mruknęłam do mikrofonu:
– Słucham.
Nikt nie odpowiedział. Dopiero po paru sekundach złowiłam czyjś głośny, chrapliwy oddech, pociąganie nosem, wreszcie cichy jęk.
– Nie! – rozległ się błagalny kobiecy głos. – O Boże! Nie!
Po chwili rozległ się przerażający wrzask. Błyskawicznie odsunęłam słuchawkę od ucha. Oblał mnie zimny pot, kiedy zrozumiałam, co to za odgłosy. Cisnęłam słuchawkę na widełki i zapaliłam nocną lampkę.
Wstałam z łóżka na miękkich nogach i powlokłam się do kuchni. Rozpakowałam automatyczną sekretarkę i ustawiłam ją na zadziałanie już po pierwszym sygnale. Nagrałam lakoniczną informację: „Proszę zostawić wiadomość”. Nie podałam nawet swego nazwiska. Następnie poszłam do łazienki, wymyłam zęby i położyłam się z powrotem.
Znowu zadzwonił telefon. Szybko włączył się automat. Usiadłam w pościeli i wytężyłam słuch. Z głośnika popłynął dziwnie śpiewny, jakby rozmarzony męski głos:
– Stephanie! Stephanie!
Odruchowo zakryłam sobie usta ręką, lecz mimo to z gardła wyrwał mi się cichy jęk przerażenia. Zdołałam go stłumić na tyle, że chyba bardziej przypominał głośniejsze westchnienie.
– Kto ci pozwolił się rozłączać, suko! – warknął mężczyzna. – Straciłaś najlepszy moment. A trzeba było posłuchać, do czego mistrz jest zdolny, żebyś wiedziała, na co możesz wkrótce liczyć.
Rzuciłam się biegiem do kuchni, lecz nim zdążyłam przerwać połączenie, ponownie rozległ się kobiecy głos. Musiała to być młoda dziewczyna. Ledwie mogłam rozróżnić słowa, gdyż wyrzucała je z siebie między kolejnymi spazmami histerii, przez zaciśnięte zęby.
– To było… wspaniałe… – wyznała silnie łamiącym się głosem. – O Boże… Pomocy!… Jestem ranna… On mi zrobił… coś strasznego…
Przycisnęłam widełki i natychmiast zadzwoniłam na policję. Odtworzyłam zapis rozmowy i wyjaśniłam, że telefonowano z aparatu Ramireza. Podałam też adres boksera. Przedyktowałam następnie swój numer, gdyby ktoś chciał skontrolować autentyczność tego połączenia. Po odłożeniu słuchawki zaczęłam łazić w kółko po mieszkaniu i sprawdzać zamknięcie okien oraz drzwi. W duchu dziękowałam Bogu, że zdecydowałam się założyć dodatkową zasuwkę.
Po raz kolejny zadzwonił telefon i włączyła się sekretarka, ale nie padło ani jedno słowo. Wyczuwałam jedynie dziwne pulsowanie jakiegoś obłąkanego zła emanującego z tej ciszy. Domyślałam się, że to znów Ramirez, który tym razem tylko nasłuchuje, jakby chciał się napawać moim przerażeniem. Dopiero później usłyszałam w tle silnie stłumiony, jak gdyby odległy szloch kobiety. Z taką siłą wyrwałam wtyczkę kabla telefonicznego z gniazdka, że aż na podłogę posypały się okruchy połamanej plastikowej obudowy. Zwymiotowałam do zlewu w kuchni. Na szczęście miałam w domu większy zapas foliowych toreb na śmieci.
Obudziłam się o pierwszym brzasku i z ulgą powitałam wstający dzień. Deszcz przestał padać. Było tak wcześnie, że nawet ptaki jeszcze nie śpiewały, a ulicą Saint James nie przejeżdżały żadne samochody. Odnosiłam wrażenie, że cały świat jak gdyby wstrzymał oddech, czekając, aż słońce w pełnej okazałości ukaże się nad horyzontem.
Z mej pamięci wypłynęły wspomnienia ostatniej nocy. Nie musiałam odtwarzać zapisu z automatycznej sekretarki, by przypomnieć sobie wszelkie szczegóły. Z jednej strony miałam straszną ochotę złożyć oficjalną skargę, z drugiej zaś, jako świeżo upieczony łowca nagród, musiałam się troszczyć o swoją wiarygodność i budować odpowiedni wizerunek. Nie mogłam przecież szukać pomocy gliniarzy za każdym razem, kiedy poczuję się zagrożona, a jednocześnie oczekiwać, że będą mnie traktowali jak równorzędnego partnera. Złożyłam już meldunek o prawdopodobnym napastowaniu kobiety, czego dowody zostały utrwalone na taśmie automatycznej sekretarki. Postanowiłam zatem chwilowo na tym poprzestać.
Pomyślałam jednak, że w ciągu dnia muszę koniecznie zadzwonić do Jimmy’ego Alphy.
Zamierzałam się zwrócić do „Leśnika” z prośbą o lekcję strzelania, ale ponieważ już z mego powodu odniósł ranę postrzałową, musiałam skorzystać z nauk Gazarry. O tej porze Eddie z pewnością był na służbie, zadzwoniłam więc na komendę i zostawiłam mu wiadomość, by w wolnej chwili skontaktował się ze mną telefonicznie.
Włożyłam sportową bluzkę oraz szorty i mocno zawiązałam buty do biegania. Jeszcze nie tak dawno – wychodząc z założenia, że rodzaj wykonywanej przeze mnie pracy wymaga zachowania zgrabnej sylwetki – intensywnie uprawiałam jogging, ale ostatnio po prostu nie miałam na to czasu. Teraz stwierdziłam jednak, że koniecznie muszę się przewietrzyć.