Connie spojrzała na mnie i uśmiechnęła się ironicznie.
– Można by odnieść wrażenie, że musi zapłacić tę kaucję z własnej kieszeni. Wystawi rachunek towarzystwu ubezpieczeniowemu i tak wyjdzie na swoje.
– Daj mi tydzień, Vinnie – powiedziałam. – Jeśli nie ściągnę faceta w ciągu tygodnia, przekażesz sprawę komu innemu.
– Nie dam ci nawet pół godziny.
Zaczerpnęłam głęboko powietrza, pochyliłam się ku niemu i szepnęłam do ucha:
– Wiem wszystko o Madam Zaretski, jej skórzanych strojach i łańcuchach. Wiem również o chłopcach, a nawet o kaczce.
Chyba mowę mu odjęło, bo tylko gapił się na mnie, tak silnie zagryzając wargi, że aż pobielały. Trafiłam w punkt. Lucille pewnie by go obrzygała od stóp do głowy, gdyby się dowiedziała, co wyczyniał z tą kaczką. A potem o wszystkim opowiedziałaby swemu ojcu, Harry’emu „Toporowi”, ten zaś bez wahania obciąłby Vinniemu kutasa.
– A więc kogo mam szukać? – zapytałam, jak gdyby nigdy nic.
Vinnie podniósł teczkę z biurka i wręczając miją, oświadczył:
– Josepha Morelliego.
Serce podeszło mi do gardła. Wiedziałam już, że Joe był zamieszany w zabójstwo. W całym „Miasteczku” huczało od plotek, „Trenton Times” w najdrobniejszych szczegółach opisywało przebieg strzelaniny. Tytuły w gazetach krzyczały: PRACOWNIK MIEJSKICH SŁUŻB PORZĄDKOWYCH ZASTRZELIŁ BEZBRONNEGO CZŁOWIEKA. Zdarzyło się to ponad miesiąc temu i od tego czasu inne, ważniejsze sprawy (jak choćby rekordowa wygrana w toto-lotka) zajęły miejsce na pierwszych stronach dzienników. Niezbyt się tym interesowałam, odniosłam wówczas wrażenie, że chodziło o wypadek nieumyślnego spowodowania śmierci podczas wykonywania obowiązków służbowych. Nie wiedziałam nawet, że Morelli został oskarżony o morderstwo.
Vinnie od razu spostrzegł moją reakcję.
– Sądząc po twojej minie, wnioskuję, że go znasz, przytaknęłam ruchem głowy.
– Owszem. Sprzedawałam mu rurki z kremem, jeszcze przed maturą.
Connie jęknęła głośno.
– Złotko, połowa dziewcząt z New Jersey sprzedawała mu… rurki z kremem.
Rozdział 2
W barze Fiorellego kupiłam sobie puszkę lemoniady i popijałam ją, wracając powoli do samochodu. Usiadłam za kierownicą, odpięłam dwa górne guziki czerwonej jedwabnej bluzki i pospiesznie ściągnęłam rajstopy, bo zrobiło się naprawdę gorąco. Następnie otworzyłam teczkę. Na wierzchu leżały dwa zdjęcia – pierwsze chyba z rodzinnego albumu, przedstawiające Morelliego w brunatnej skórzanej kurtce i dżinsach, drugie zapewne z akt policyjnych, gdyż Joe był na nim w białej koszuli i krawacie. Niewiele się zmienił, może trochę wyszczuplał. Twarz zrobiła mu się bardziej pociągła, o lekko wystających kościach policzkowych. Pojawiła się też nowa blizna, przecinająca na ukos prawą brew – zapewne to z jej powodu na obu fotografiach miał lekko przymknięte prawe oko. Robiło to niezbyt przyjemne wrażenie, Morelli nabierał groźnego wyglądu.
Uzmysłowiłam sobie, że ten facet wykorzystał moją naiwność aż dwukrotnie. Po zajściu na posadzce cukierni ani razu nie zadzwonił, nie przysłał mi kartki, nie powiedział nawet jednego słowa. A najgorsze było to, że wówczas bardzo pragnęłam, żeby zadzwonił. Mary Lou Molnar miała całkowitą rację co do natury Josepha Morelliego: jak mnie już zdobył, to koniec.
Teraz to nie ma żadnego znaczenia, powtarzałam w duchu. W ciągu minionych jedenastu lat widziałam Joego trzy, może cztery razy, zawsze z daleka. Morelli cokolwiek dla mnie znaczył jedynie w przeszłości, musiałam rozdzielić młodzieńcze uczucia od rzeczywistości. Miałam konkretne zadanie do wykonania, proste i oczywiste. Nie wyszłam z domu po to, aby rozdrapywać stare rany. Odszukanie Morelliego nie mogło mieć nic wspólnego z odwetem, miało służyć jedynie uzyskaniu godziwego honorarium. Tylko tyle, nic więcej. Ale mimo to ciągle coś mnie ściskało za gardło.
Zgodnie z danymi personalnymi komendy policji, Morelli zajmował mieszkanie w jednym z nowych bloków niedaleko wylotu autostrady Route 1. Chyba stamtąd należało zacząć poszukiwania. Wcale się nie łudziłam, że go zastanę w domu, mogłam jednak popytać sąsiadów i sprawdzić, czy wyjął listy ze skrzynki.
Odłożyłam teczkę na drugie siedzenie, z niechęcią wsunęłam z powrotem stopy w pantofle i przekręciłam kluczyk w stacyjce, ale nic się nie zadziało. Z wściekłością huknęłam pięścią w kolumnę kierownicy i aż jęknęłam z zaskoczenia, kiedy to pomogło.
Dziesięć minut później wjechałam na parking pod domem, w którym mieszkał Joe. Wszystkie budynki osiedla były identyczne, jak spod sztancy: jednopiętrowe, z czerwonej cegły. W każdym znajdowały się po dwie klatki schodowe, które prowadziły na galerie, a więc z każdej wchodziło się do ośmiu mieszkań: czterech na parterze i czterech na piętrze. Wyłączyłam silnik i zaczęłam w myślach przypisywać lokalom numery. Wyszło mi na to, że Morelli mieszka na parterze, od tyłu budynku.
Jeszcze przez chwilę siedziałam za kierownicą, gdyż nagle poczułam się strasznie głupio. A jeśli mimo wszystko Joe był w domu? Jak powinnam się zachować w takiej sytuacji? Zagrozić, że poskarżę się jego matce, jeśli nie pójdzie ze mną grzecznie? Faceta oskarżano o morderstwo. Musiał mieć sporo na sumieniu. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, że zrobi mi jakąś krzywdę, niemniej czułam wokół siebie atmosferę śmiertelnego zagrożenia. Wmawiałam sobie, że przecież do tej pory żadne trudności nie zniechęcały mnie do wcielenia w życie swoich postanowień… czego przykładem mogło być małżeństwo z Dickiem Orrem, tym końskim zadkiem. Na to wspomnienie skrzywiłam się boleśnie. Teraz za żadne skarby nie potrafiłam zrozumieć, jak mogłam wyjść za faceta o imieniu Dickie.
Dobra, dość tego rozpamiętywania, postanowiłam. Trzeba się zająć Morellim. Zajrzeć do skrzynki na listy, sprawdzić mieszkanie. Jeśli będę miała szczęście (a może raczej pecha, w zależności, jak na to patrzeć) i Joe otworzy mi drzwi, wymyślę naprędce jakieś kłamstwo i ucieknę stamtąd. A potem zadzwonię na policję i zostawię gliniarzom całą brudną robotę.
Pomaszerowałam asfaltowym chodnikiem i obejrzałam uważnie skrzynkę na listy przymocowaną do ściany obok wejścia na klatkę. We wszystkich przegródkach znajdowały się jakieś koperty, ale w części Morelliego leżało ich więcej niż gdzie indziej. Tym śmielej wkroczyłam na galerię i zapukałam do drzwi jego mieszkania. Nikt nie odpowiedział. Poczułam się zaskoczona. Zapukałam jeszcze raz, głośniej, ale wciąż nie było odpowiedzi. Przeszłam więc na tyły budynku i przeliczyłam okna: cztery pierwsze należały do sąsiada Joego, cztery następne wychodziły z jego lokalu. We wszystkich rolety były opuszczone. Podkradłam się bliżej i zachowując ostrożność, spróbowałam zajrzeć do środka między krawędzią rolety a framugą okna. Przyszło mi do głowy, że gdyby w tej chwili ktoś wyjrzał z mieszkania na zewnątrz, pewnie bym narobiła w majtki ze strachu. Na szczęście nikt nie wyjrzał, ale ku mojej rozpaczy nie zdołałam też niczego dojrzeć. Wróciłam na galerię i zaczęłam kolejno pukać do pozostałych mieszkań na parterze. W dwóch sąsiednich także nikt nie odpowiadał, tylko pierwsze drzwi od wejścia do klatki otworzyła jakaś starsza kobieta. Szybko się dowiedziałam, że mieszka tu od sześciu lat, lecz dotąd nawet nie widziała Morelliego. Utknęłam w martwym punkcie.
Wróciłam do samochodu i usiadłam za kierownicą, zachodząc w głowę, co powinnam teraz zrobić. Między domami osiedla nie było żywej duszy – znikąd nie dolatywał dźwięk włączonego telewizora, ani jedno dziecko nie bawiło się na podwórku, nawet psy nie biegały po trawnikach. Pomyślałam, że skoro na pierwszy rzut oka nie widać na tym osiedlu cieplej, rodzinnej atmosfery, to zapewne mieszkańcy niewiele wiedzą o sobie nawzajem.