Błyskawicznie wyciągnęłam kajdanki i skułam go bez większego trudu.
– Precz z brutalnością policji! – wrzasnął. – Brutalność policji!
– Muszę pana rozczarować, lecz nie jestem policjantką.
– Więc kim?
– Łowcą nagród.
– Precz z brutalnością łowców nagród! – zawył.
Zajrzałam do szafy w przedpokoju, znalazłam długi płaszcz przeciwdeszczowy, zapakowałam w niego Earlinga i dokładnie pozapinałam guziki.
– Nigdzie się stąd nie ruszę – oznajmił stanowczo, przyciskając do brzucha skute kajdankami ręce. – Nie zmusi mnie pani do wyjścia z domu.
– Posłuchaj, dziadku! – syknęłam. – Albo pójdziesz spokojnie, na własnych nogach, albo obezwładnię cię gazem paraliżującym i wywlokę nieprzytomnego za nogi.
Wręcz sama nie mogłam uwierzyć, że zdolna byłam odezwać się w ten sposób do starszego mężczyzny, w dodatku mojego sąsiada. Zrobiło mi się wstyd, ale wytłumaczyłam sobie szybko, że przecież stawką jest czek na dwieście dolarów.
– Tylko nie zapomnij zamknąć drzwi – mruknął Earling. – Nie chcę, żeby sąsiedzi myszkowali mi po szafkach. Klucze leżą na stole w kuchni.
Znalazłam pęk kluczy i z radością spostrzegłam, że przy jednym z nich wisi breloczek ze znakiem firmowym buicka.
– Jeszcze jedno. Nie ma pan nic przeciwko temu, żebyśmy pojechali do śródmieścia pańskim samochodem?
– Może być, jeśli mi obiecasz, że nie spalisz za dużo benzyny. Mam dość skromną emeryturę.
Odstawiłam Earlinga na komendę i pospiesznie załatwiłam formalności, bacząc pilnie, żeby nie napotkać Dorseya. W drodze powrotnej wpadłam do biura i odebrałam czek, który natychmiast zrealizowałam w najbliższym banku. Zaparkowałam wóz Earlinga jak najbliżej tylnego wyjścia z budynku, żeby nie miał kłopotów z odnalezieniem go, kiedy wyjdzie z aresztu. Poza tym nie chciałam już nigdy więcej widzieć na oczy tego obleśnego starucha.
Wbiegłam na górę i zadzwoniłam do rodziców, po drodze układając w myślach stosowną wymówkę.
– Czy tata jeździ dzisiaj taksówką? – spytałam. – Chętnie skorzystałabym z jego pomocy.
– Nie, dziś ma wolne, jest w domu. A dokąd chciałabyś pojechać?
– Na osiedle przy autostradzie Route 1.
W tym miejscu nie mogłam skłamać.
– Teraz?
– Tak. – Ostentacyjnie westchnęłam głośno. – Jak najszybciej.
– Przygotowałam pyszne paszteciki z mięsem. Nie wpadłabyś do nas na obiad?
Nawet sama przed sobą nie potrafiłam się przyznać, jak wielką mam ochotę na te paszteciki – o wiele większą niż na mężczyznę do łóżka, porządny samochód, chłodną noc czy też nowe brwi. W ogóle na jakiś czas wolałabym się wycofać z dorosłego życia. Byłoby wspaniale, gdyby znów mama się mną zajmowała, nalewała mleka do szklanki i uwalniała od dokuczliwych codziennych obowiązków. Ale ponieważ było to niemożliwe, musiałam się zadowolić tymi kilkoma godzinami spędzonymi w zagraconym domku wypełnionym kuchennymi zapachami.
– To brzmi bardzo zachęcająco – odparłam.
Tata wjechał na parking po piętnastu minutach. Omal się nie zakrztusil, kiedy mnie zobaczył.
– Dziś rano zdarzył się wypadek na tym placyku – wyjaśniłam. – Jakiś samochód stanął w płomieniach, a ja znalazłam się za blisko.
Podałam mu adres i poprosiłam, by po drodze zatrzymał się jeszcze przed stacją benzynową. Pół godziny później wysiadłam przy parkingu przed domem Morelliego.
– Powiedz mamie, że przyjadę na szóstą – rzekłam.
Tata spojrzał krytycznym wzrokiem na pstrokatą nova, po czym przeniósł spojrzenie na trzymane przeze mnie bańki oleju silnikowego.
– Może jeszcze zaczekam i zobaczę, czy uda ci się zapalić.
Wlałam do miski olejowej trzy pełne butelki, sprawdziłam poziom oleju i z daleka pokazałam ojcu, że wszystko w porządku. Ciągle nie odjeżdżał. Usiadłam za kierownicą, huknęłam z całej siły pięścią w deskę rozdzielczą, przekręciłam kluczyk w stacyjce i uruchomiłam silnik.
– Widzisz?! Zapala, przy pierwszej próbie! – zawołałam.
Ojciec jednak miał nadal sceptyczną minę, prawdopodobnie myślał o tym, że koniecznie powinnam sobie kupić nowego buicka. W jego mniemaniu buicków nie imały się takie straszne rzeczy, jakie spotkały nova. Wyprowadziłam wóz z parkingu, zatrzymałam się obok taksówki, pomachałam ojcu na pożegnanie i pokazałam na migi, że skręcam w Route 1. Poprowadziłam gruchota w stronę warsztatu, gdzie montowano używane tłumiki. Minęłam motel Howarda Johnsona o jaskrawopomarańczowym dachu, olbrzymią bazę spedycyjną, następnie rozległe wesołe miasteczko. Inni kierowcy omijali mnie szerokim łukiem, jakby nie mieli odwagi się zbliżyć do mojego ryczącego i plującego dymem potwora. Dziesięć kilometrów dalej odetchnęłam z ulgą na widok żółto-czarnej tablicy zakładu naprawczego pojazdów.
Założyłam ciemne okulary, żeby ukryć za nimi osmalone brwi, lecz mimo to mechanik przyjmujący zlecenia popatrzył na mnie, marszcząc czoło ze zdumienia. Wypełniłam odpowiedni druczek, przekazałam mu kluczyki od samochodu i zajęłam wygodne miejsce w poczekalni przeznaczonej dla opiekunów niedomagających aut. Po trzech kwadransach wyruszyłam w drogę powrotną. Niewielką smugę dymu spostrzegłam za sobą jedynie wtedy, kiedy ruszałam ze skrzyżowania, a czerwona lampka na desce rozdzielczej zamigotała tylko parę razy. Doszłam do wniosku, że i tak jest lepiej, niż oczekiwałam.
Jak zwykle mama zaczęła tyradę, zanim jeszcze wkroczyłam na werandę.
– Za każdym razem, gdy cię widzę, wyglądasz coraz gorzej. Zadrapania i siniaki, a teraz jeszcze te opalone włosy i… O mój Boże! Co się stało z twoimi brwiami? Ojciec powiedział mi tylko, że wybuchł jakiś pożar na parkingu przed twoim domem.
– To prawda. Samochód się zapalił. Na szczęście nic mi się nie stało.
– Widziałam reportaż w telewizji – wtrąciła babcia Mazurowa, zatrzymując się tuż za plecami mamy. – Podobno eksplodowała bomba, z samochodu nie było co zbierać. A w środku usmażył się jakiś facet, gość o nazwisku Beyers. Po nim podobno też niewiele zostało.
Babcia miała na sobie obszerną różowo-pomarańczową bawełnianą bluzę, z nieodzowną chusteczką do nosa wystającą z rękawa, oraz jasnobłękitne obcisłe szorty, śnieżnobiałe tenisówki i długie skarpety zrolowane tuż nad kostkami.
– Podobają mi się te spodenki – powiedziałam. – Mają uroczy kolor.
– Wyobraź sobie, że w tym stroju poszła dziś przed południem na pogrzeb! – zawołał z kuchni ojciec. – Musiała pożegnać Tony’ego Mancuso.
– Mówię ci, to dopiero było coś! – oznajmiła babcia Mazurowa. – Przyszła cała grupa weteranów wojennych. Najpiękniejszy pogrzeb miesiąca. A Tony wyglądał naprawdę wspaniale. Pod szyją miał jedwabny krawat haftowany w końskie łby.
– Do tej pory odebraliśmy już siedem telefonów – dodała mama. – Musiałam wszystkim wyjaśniać, że zapomniała dziś rano wziąć swoich pigułek.
Babcia ze złości zazgrzytała zębami.
– Bo tu nikt się nie zna na modzie, nigdy nie można włożyć czegoś odmiennego. – Spojrzała na swoje szorty i zapytała: – Co o tym myślisz? Mogę w nich wyjść na wieczorny spacer?
– Oczywiście, ale ja na wieczór włożyłabym czarne.
– Uważam dokładnie tak samo. Przy najbliższej okazji będę musiała kupić sobie takie same gatki, tylko czarne.
Około ósmej wieczorem, nasycona pysznym obiadem i przepełniona wrażeniami z tego zagraconego domku, byłam gotowa podjąć na nowo próbę samodzielnej egzystencji. Opuściłam więc rodzinne pielesze, zaopatrzona w drugą porcję smakowitych pasztecików, i pojechałam z powrotem do swego mieszkania.
Przez większą część dnia unikałam rozmyślań dotyczących zamachu bombowego, ale teraz nadeszła w końcu pora stawić czoło rzeczywistości. Ktoś próbował mnie zabić, a na pewno nie był to Ramirez. Jemu bowiem zależało wyłącznie na zadawaniu bólu i wysłuchiwaniu błagalnych próśb o litość. To prawda, że postępowanie Ramireza budziło we mnie wstręt i przerażenie, ale w znacznym stopniu można je było przewidzieć. To było dobrze znane zło, wywodzące się z szaleństwa wiodącego ku zbrodni.