Выбрать главу

– Teraz już nie ma czego żałować – odparł.

– A jak ty byś postąpił na moim miejscu?

– Nie zgodziłbym się na żaden układ, ale ty to nie ja. Możesz jedynie pomarzyć, że jesteś kimś podobnym do mnie. Nigdy się nie zdobędziesz na taką stanowczość, jaka jest nieodzowna do tej roboty.

– Chyba mnie nie doceniasz. Potrafię jednak działać szybko i sprawnie.

Morelli parsknął pogardliwie.

– Jesteś miękka jak z plasteliny, urocza i słodziutka, a kiedy cię choć trochę rozgrzać, dopiero stajesz się wyśmienitym kąskiem!

Mowę mi odjęło, wprost nie mogłam uwierzyć własnym uszom. A ja tu przed chwilą myślałam o nim z uczuciem, szukałam jakiegoś bezpiecznego wyjścia z zagmatwanej sytuacji.

– Szybko się uczę, Morelli. Faktycznie na początku popełniłam kilka błędów, ale teraz jestem już gotowa zaciągnąć cię siłą na policję.

– Już to widzę! Co masz zamiar zrobić? Postrzelić mnie?

Sarkazm w jego głosie był całkowicie nie na miejscu.

– Nie powiem, żeby ta perspektywa wcale mnie nie kusiła, ale nie muszę sięgać po broń. Wystarczy, że zamknę cię w tej chłodni, ty arogancki palancie!

Mimo ciemności dostrzegłam, iż oczy mu się rozszerzyły ze zdumienia. Nie zdążył jednak zareagować, nim z hukiem zatrzasnęłam ciężkie drzwi ciężarówki. Dopiero po chwili rozległo się łomotanie pięściami i jakieś stłumione, dzikie wrzaski, ale było już za późno. Zdążyłam porządnie zamknąć drzwi i zabezpieczyć je ciężką sztabą.

Ustawiłam temperaturę chłodni na minus dziesięć stopni. Pomyślałam, że warto zabezpieczyć trupy przed szybkim rozkładem, a taki chłód powinien jedynie ostudzić Joego, nie zmieniając go jeszcze w sopel lodu w czasie drogi powrotnej do Trenton. Wdrapałam się do wysokiej szoferki i uruchomiłam silnik. Bez większego kłopotu wyprowadziłam ciężarówkę z placu i skręciłam w kierunku autostrady.

Pokonawszy mniej więcej połowę trasy, zatrzymałam się przy budce i powiadomiłam Dorseya, że wiozę poszukiwanego Morelliego, wolałam jednak nie podawać przez telefon żadnych szczegółów. Oświadczyłam jedynie, że powinnam zajechać przed tylne wejście komendy najpóźniej za trzy kwadranse i że byłoby mi nadzwyczaj przyjemnie, gdyby czekał tam na mnie.

Skręciłam z autostrady i pojechałam ulicą North Clinton. Dotarłam pod komendę dokładnie w wyznaczonym czasie i odetchnęłam z ulgą, kiedy snopy świateł z reflektorów ciężarówki wyłowiły z półmroku sylwetki Dorseya oraz dwóch umundurowanych policjantów. Wyłączyłam silnik, kilkakrotnie zaczerpnęłam głęboko powietrza, żeby opanować rozdygotane nerwy, i wysiadłam z kabiny ciężarówki.

– Nie wiem, czy wystarczy dwóch ludzi – oznajmiłam. – Obawiam się, że Morelli może dostać ataku szału.

Inspektor spoglądał na mnie z tak zmarszczonym czołem, że brwi nieomal zlewały mu się z linią włosów.

– Przywiozła go pani w chłodni?!

– Owszem. Zresztą nie jest sam.

Jeden z policjantów nieostrożnie zdjął sztabę i odryglował drzwi, toteż Morelli wyskoczył ze środka jak z katapulty i rzucił się na mnie. Złapał mnie wpół, powalił na ziemię i oboje potoczyliśmy się po asfalcie, wrzeszcząc na siebie wniebogłosy.

W końcu policjantom jakoś udało się go odciągnąć, lecz Joe nadal przeklinał i ciskał wyzwiskami, szeroko wymachując rękoma.

– Dostanę cię! Zobaczysz! – wrzeszczał. – Kiedy tylko stąd wyjdę, dobiorę ci się do dupy! Jesteś nawiedzoną wariatką! Stanowisz zagrożenie dla normalnych ludzi!

Z budynku wybiegli dwaj następni gliniarze i dopiero we czterech zdołali wciągnąć Morelliego do środka. Dorsey wziął mnie pod rękę i mruknął:

– Może niech pani lepiej tu zaczeka, aż trochę mu przejdzie ta furia.

Jakby od niechcenia otrzepałam sobie kolana.

– Boję się, że to potrwa zbyt długo.

Przekazałam Dorseyowi kluczyki od ciężarówki i udzieliłam obszernych wyjaśnień dotyczących przemytu narkotyków oraz Ramireza. Zanim skończyłam, Joego szczęśliwie odnotowano do aresztu, mogłam więc wejść do dyżurki i odebrać od pełniącego służbę oficera zaświadczenie o odstawieniu poszukiwanego.

Dochodziła już północ, gdy wreszcie dotarłam do swego mieszkania. Jedyna rzecz, jakiej mogłam żałować, to butelka daiquiri, która została razem z przecenionym mikserem w novej. Cholernie przydałby mi się łyk czegoś mocniejszego. Zamknęłam drzwi i cisnęłam ciężką torebkę na blat kuchenny.

Wciąż walczyłam ze sprzecznymi uczuciami w sprawie Morelliego. Wcale nie byłam pewna, czy postąpiłam słusznie. W końcu liczyły się dla mnie nie tylko pieniądze, jakie miałam za niego otrzymać. Kierowała mną dość dziwna mieszanina pragnienia zemsty za liczne zniewagi z głębokim przekonaniem, iż Joe zdoła się sam wybronić.

W mieszkaniu panowała cisza i spokój, wszędzie zalegały głębokie cienie. Przejście do saloniku oświetlała jedynie wąska smuga światła wpadającego z przedpokoju. Ale teraz ciemność nie wzbudzała już we mnie lęku. Wypełniłam swoje zadanie.

Moje myśli powędrowały ku przyszłości. Rola łowcy nagród okazała się trochę bardziej skomplikowana, niż początkowo przypuszczałam. Miałam jednak na swoim koncie pewne sukcesy, a w ciągu minionych dwóch tygodni wiele się nauczyłam.

Po południu upał zelżał i temperatura spadła do dwudziestu dwóch stopni, wreszcie było czym oddychać. W sypialni zasłony były zaciągnięte, lecz poruszały nimi delikatne podmuchy wiaterku. Aż uśmiechnęłam się na myśl, że wreszcie będzie przyjemnie tu spać.

Zrzuciłam buty i przysiadłam na brzegu łóżka, gdyż nagle ogarnęło mnie przemożne zmęczenie. Jednocześnie coś nie dawało mi spokoju, chociaż nie potrafiłam określić, co to może być. Przypomniałam sobie nagle, że zostawiłam torebkę na blacie kuchennym i serce zabiło mi mocniej. Przestań się wygłupiać, zganiłam siebie w myślach; jesteś sama w zamkniętym mieszkaniu, a jeśli ktoś będzie próbował się tu dostać po drabince pożarowej, co wydaje się bardzo mało prawdopodobne, i tak zdążysz pobiec do kuchni i chwycić broń.

Ale ów dziwny niepokój nadal mnie nie opuszczał.

Zerknęłam jeszcze raz w stronę okna, poruszających się z lekka na wietrze zasłon, i nagle strach ścisnął mnie za gardło. Kiedy wychodziłam z domu, zostawiłam okna zamknięte, a teraz do sypialni wpadało świeże powietrze. Okno było otwarte! Jezu, ktoś się tu włamał! – przemknęło mi przez myśl i serce we mnie zamarło. Nie byłam zdolna nawet się poruszyć.

Ktoś był w moim mieszkaniu… A może tylko czekał na zewnątrz, na drabince pożarowej? Przygryzłam wargi, żeby powstrzymać okrzyk przerażenia. Dobry Boże, oby to tylko nie był Ramirez! Ktokolwiek, byle nie Ramirez! Serce łomotało mi jak oszalałe, żołądek podchodził do gardła.

Miałam dwa wyjścia: rzucić się natychmiast do wyjścia albo spróbować ucieczki po drabince pożarowej. Oczywiście zakładałam, że zdołam nakłonić swe mięśnie do wysiłku. Doszłam szybko do wniosku, że Ramirez przyczaił się zapewne gdzieś w mieszkaniu, wstałam więc i powoli podeszłam do okna. Wstrzymując oddech, błyskawicznie rozsunęłam zasłonki. Okno było zamknięte. Tylko w górnej części szyby widniała idealnie okrągła dziura, wystarczająco duża, by włamywacz mógł wsunąć przez nią rękę i otworzyć sobie zamek. Właśnie przez ten otwór wpadały do środka podmuchy chłodnego powietrza.

Robota zawodowca, pomyślałam. Więc może to wcale nie Ramirez? Może włamania dokonał ten zwariowany staruszek z drugiego piętra? Wcześniej onieśmieliła go moja bezwzględność, to też postanowił wziąć teraz odwet, zakradł się do mieszkania i zamknął za sobą okno. Wyjrzałam na zewnątrz. Nikt się nie czaił na drabince pożarowej, mogłam więc tędy uciec.