– Ty w ogóle jeszcze bardzo mało wiesz.
Jego protekcjonalny ton zaczynał mnie wkurzać. Aż nazbyt dobrze zdawałam sobie sprawę, że muszę się wiele nauczyć w tym fachu. Niepotrzebne mi były drwiny i pouczenia ze strony Morelliego.
– I co stąd wynika?
– Zrezygnuj z tego zlecenia. Chcesz robić karierę łowcy nagród? Proszę bardzo, nic nie stoi na przeszkodzie. Tylko nie praktykuj na mnie. Mam dosyć własnych zmartwień, by jeszcze się kłopotać wyciąganiem cię z opresji.
– Nikt cię o to nie prosił. I bez twojej pomocy dałabym sobie radę.
– Sama nie zdołałabyś nawet oburącz wymacać swego tyłka w ciemnościach, skarbie.
Poobcierane dłonie zaczynały mnie piec jak diabli, szczypała skóra na głowie, w rozciętym kolanie pulsował tępy ból. Miałam straszną ochotę jak najszybciej wrócić do swego mieszkania i na pięć godzin wejść pod prysznic, aż wreszcie przestanę się czuć zbrukana i choć trochę odzyskam siły. Chciałam też uwolnić się od Morelliego i zdecydować, co dalej robić.
– Wracam do domu – oznajmiłam.
– Dobry pomysł – mruknął. – Gdzie zostawiłaś samochód?
– Na rogu Starka i Tylera.
Podszedł do drzwi garażu i ostrożnie wyjrzał na zewnątrz.
– W porządku, droga wolna.
Krzepnąca krew przykleiła żałosne resztki moich rajstop do skóry pod kolanem, toteż ruszyłam lekko utykając. Ale byłaby to dla mnie kolejna zniewaga, gdyby Morelli spostrzegł tę słabość, więc po wyjściu na ulicę pomaszerowałam raźno, sykając z bólu jedynie w myślach, bo wargi zagryzałam kurczowo. Kiedy dotarliśmy do skrzyżowania, pojęłam, że Joe zamierza odprowadzić mnie aż pod salę gimnastyczną.
– Nie potrzebuję eskorty – oświadczyłam. – Nic już mi nie grozi.
On jednak zacisnął jeszcze mocniej palce na moim ramieniu i popychał dalej, jakby prowadził niewidomego.
– Nie pochlebiaj sobie – odparł. – Kicham na to, czy ci coś zagraża, czy nie. Zależy mi wyłącznie na usunięciu ciebie z mojej drogi. Chcę mieć pewność, że faktycznie usiadłaś za kierownicą i odjechałaś. Muszę na własne oczy zobaczyć dym z rury wydechowej twojego auta rozpływający się na tle zachodzącego słońca.
No to życzę powodzenia, pomyślałam. Rura wydechowa novej została razem z tłumikiem gdzieś na Route 1.
Dotarliśmy do ulicy Starka, tu zaś omal mnie nie zwalił z nóg widok mego samochodu. Nawet nie minęła godzina od czasu, kiedy wysiadłam z novej, a już miałam całe auto ozdobione farbą z aerozolu. Jaskraworóżowe i zielone wzorki ciągnęły się od jednego zderzaka po drugi, a na każdych drzwiach, po obu stronach, widniał dumny napis: „Cipa”. Przyjrzałam się uważnie numerom rejestracyjnym i sprawdziłam, czy na tylnym siedzeniu leży paczka suszonych fig. Niestety, to na pewno był mój samochód.
No cóż, czasem nieszczęścia chodzą nawet nie parami, a całymi tabunami. Ale w tej chwili mało mnie to obchodziło. Byłam skrajnie otępiała. Zaczynałam się chyba oswajać z kolejnymi poniżeniami. Odnalazłam na dnie torby kluczyki i wsunęłam je do zamka.
Morelli stał tuż za moimi plecami. Ręce wbił głęboko w kieszenie spodni, delikatnie bujał się na piętach i szczerzył zęby w promiennym uśmiechu.
– Większość kierowców poprzestaje na jakichś szlaczkach wzdłuż karoserii czy nalepkach nad tylnym zderzakiem.
– Wypchaj się trocinami.
Odchylił głowę do tyłu i ryknął donośnym śmiechem. Ten rechot uznałam za następną zniewagę. Ale starając się trzymać fason, zawtórowałam mu głośnym chichotem. Dopiero po chwili otworzyłam drzwi i usiadłam za kierownicą. Wsunęłam kluczyki do stacyjki i z całej siły huknęłam pięścią w deskę rozdzielczą. Nawet się nie obejrzałam. Zostawiłam Morelliego na ulicy, w kłębach białego, gryzącego dymu, i odjechałam przy wtórze dudnienia, które powinno było choć trochę ostudzić jego radość.
Z formalnego punktu widzenia mieszkam tuż przy wschodniej granicy stanowej metropolii, czyli Trenton, ale praktycznie jest to już sąsiednie miasteczko, Hamilton. Wynajmuję samodzielne mieszkanie w dużym bloku z czerwonej cegły, zbudowanym jeszcze w czasach, gdy nie projektowano centralnej klimatyzacji i nie stosowano jednoramowych okien o kilku szybach. Mieści się w nim osiemnaście lokali, rozmieszczonych po równo na trzech kondygnacjach. Według obecnych standardów mieszkania są nieciekawe, właściciel budynku nie zbudował na tyłach ani basenu kąpielowego, ani kortów tenisowych. Winda najczęściej nie działa. Łazienki są wyłożone musztardowożółtą glazurą, z którą gryzie się prowincjonalna, różowa ceramika toalety i zlewu. Wyposażenie kuchni trudno nawet określić jako wystarczające.
Ale stare budownictwo ma też swoje niewątpliwe zalety. Przez grube mury nie przedostają się odgłosy życia sąsiadów. Pomieszczenia są obszerne i wysokie, przez duże okna wpada mnóstwo słońca. Mieszkam na pierwszym piętrze od tyłu, skąd rozciąga się widok na niewielki, zaciszny parking. Niestety, budynek powstał również przed nastaniem powszechnej mody na balkony, ale na szczęście za oknem mojej sypialni ciągnie się metalowy podest schodów pożarowych, mam więc gdzie rozwieszać pranie, spryskiwać kwiaty preparatami owadobójczymi bądź siadywać w parne, letnie wieczory.
A co najważniejsze, ów budynek nie jest częścią żadnego większego kompleksu. Stoi samotnie pośród parterowej zabudowy. Wzdłuż ulicy ciągną się drobne zakłady przemysłowe i warsztaty, natomiast dalej zaczyna się osiedle nowych, luksusowych domków jednorodzinnych. To wszystko sprawia, że czuję się tu prawie jak w „Miasteczku”… a może nawet lepiej. Mojej matce się nie udało zamieszkać aż tak daleko od swoich rodziców. A poza tym ja mam tutaj sklep spożywczy tuż pod domem.
Zostawiłam samochód na parkingu i chyłkiem przemknęłam do tylnego wejścia. Uwolniwszy się od Morelliego, nie musiałam dłużej udawać odważnej, toteż bez skrępowania utykałam, pojękiwałam i klęłam pod nosem. Wzięłam prysznic, opatrzyłam rany i włożyłam bawełnianą bluzkę oraz szorty. Na obu kolanach miałam poobcieraną skórę, a stłuczenia zdążyły już przybrać kolor będący mieszaniną magenty z błękitem paryskim. Moje łokcie wyglądały niewiele lepiej. Czułam się podobnie jak wtedy, gdy w dzieciństwie spadłam z roweru. Jeszcze dźwięczały mi w uszach te radosne okrzyki: „Patrzcie! Sama jadę!”, a w chwilę później leżałam już na asfalcie z poobcieranymi kolanami oraz łokciami i czułam się `jak głupia.
Ułożyłam się na łóżku na wznak, szeroko rozrzucając nogi. Zazwyczaj przyjmowałam taką pozycję do rozmyślań, kiedy sprawy się komplikowały. Miała jedną olbrzymią zaletę: czekając na przebłysk geniuszu mogłam spokojnie uciąć sobie drzemkę. Ale tego popołudnia leżałam i leżałam, czas upływał, olśnienie nie nadchodziło, a byłam zbyt podenerwowana, żeby usnąć.
Bez przerwy wracałam myślami do rozmowy z Ramirezem. Nigdy dotąd żaden mężczyzna nie potraktował mnie w ten sposób, nigdy nie zostałam zaatakowana. Tam, w sali gimnastycznej, odczuwałam jedynie strach, lecz teraz, kiedy emocje opadły, uzmysłowiłam sobie, jak bardzo jestem wrażliwa i słaba fizycznie.
Przez pewien czas się zastanawiałam, czy nie złożyć doniesienia na policję, zrezygnowałam jednak z tego pomysłu – głównie dlatego, że szukanie ochrony pod skrzydłami „Wielkiego Brata” musiałoby zniszczyć mój wizerunek nieugiętej agentki dochodzeniowej. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, żeby „Leśnik” w podobnej sytuacji składał meldunek na komendzie.
Powtarzałam sobie po wielokroć, że i tak miałam szczęście, gdyż dzięki interwencji Morelliego wyszłam z opresji bez większego szwanku.
Ale za każdym razem ta myśl wydobywała mi z gardła żałosny jęk. Pomoc Joego stawiała mnie w nadzwyczaj kłopotliwej sytuacji. Zachowałam się niewłaściwie. Dlatego też pospiesznie wracałam do podsumowania, według którego wcale nie szło mi aż tak źle. Zajmowałam się tą sprawą dopiero drugi dzień, a już dwukrotnie odnalazłam poszukiwanego. To prawda, że nie zdołałam go jeszcze odstawić do aresztu, ale szybko się uczyłam. Przecież nikt nie oczekuje od studenta pierwszego roku inżynierii rewelacyjnego projektu mostu. Musiałam oceniać swoje postępy według podobnych kryteriów.
Zwątpiłam też, żebym kiedykolwiek odniosła jakiś pożytek z broni palnej. Nie mogłam sobie wyobrazić, że celuję i strzelam do Morelliego. Wszak powinnam mierzyć w nogi. Jakie miałam szansę, aby trafić w tak mały, ruchomy cel? Prawie żadnych. Doszłam więc do oczywistego wniosku, że potrzebna mi jakaś mniej śmiercionośna metoda wykonywania swoich obowiązków. Zapewne bardziej by mi odpowiadał pojemnik z gazem obezwładniającym. Postanowiłam zatem pójść z samego rana do sklepu z bronią i wzbogacić o taki gaz mój arsenał zawodowych sztuczek.