Szybko schowałam rewolwer i pojemnik z gazem do torebki, uruchomiłam silnik i objechałam cały kwartał, żeby się znaleźć na ulicy Limeing i zdybać faceta przed wejściem do domu. Zaparkowałam przy krawężniku i wysiadłam z wozu. W pobliskiej bramie stała gromadka nastolatków, dwie dziewczynki z lalkami „Barbie” na kolanach siedziały na murku. Po przeciwnej stronie ulicy ktoś wystawił na chodnik starą kanapę z porwanym obiciem, jakby brakowało mu przydomowego ogródka. Na kanapie siedziało dwóch staruszków o silnie pomarszczonych twarzach, z zasępionymi minami wpatrywali się tępo przed siebie.
Sampson powoli nadchodził chwiejnym krokiem, był nieźle zawiany. Uśmiechał się głupkowato. Kiedy podszedł bliżej, odpowiedziałam uśmiechem i zapytałam:
– Clarence Sampson?
– Aha – burknął. – Zgadza się.
Język mu się plątał, od jego ubrania zalatywało kwaśnym odorem, jakby przez dłuższy czas przechowywano je w jakimś wilgotnym, brudnym miejscu.
Śmiało wyciągnęłam rękę.
– Nazywam się Stephanie Plum i reprezentuję pańską firmę poręczycielską. Nie zjawił się pan na wezwanie w sądzie i teraz jesteśmy zmuszeni wyznaczyć drugi termin rozprawy.
Zmarszczył brwi, wytężając pamięć, lecz już po chwili uśmiech ponownie zjawił się na jego wargach.
– Tak, chyba zapomniałem…
Miałam przed sobą klasycznego przedstawiciela osobowości typu A, toteż przyszło mi do głowy, że Sampson może się w ogóle nie obawiać zawału spowodowanego nerwowym trybem życia. Komuś takiemu jak on prędzej groziła śmierć będąca skutkiem ociężałości umysłowej.
Uśmiechnęłam się jeszcze szerzej.
– Nic nie szkodzi, każdemu może się to zdarzyć. Mam tu samochód… – Powolnym ruchem wskazałam stojącego za mną jeepa. – Jeśli nie sprawiłoby to panu kłopotu, moglibyśmy od razu podjechać do naszego biura i załatwić wszelkie formalności.
Zerknął ponad moim ramieniem na wejście do budynku.
– No cóż…
Wzięłam go pod rękę i delikatnie pociągnęłam w kierunku auta. Zachowywałam się niczym troskliwa opiekunka, jak mała dziewczynka wracająca ze spaceru z olbrzymim acz tępawym psiskiem. „No, bądźże posłuszny, Burku”.
– To naprawdę nie potrwa długo.
Najwyżej trzy tygodnie.
Przytulałam się do niego, dla zachęty wciskając biust w jego ramię. Kiedy dotarliśmy do samochodu, obróciłam Sampsona twarzą do niego i otworzyłam drzwi.
– Byłabym bardzo wdzięczna, gdybyśmy załatwili to od razu – powiedziałam.
Popatrzył spode łba na nowiutkie obicia jeepa.
– Ale jestem potrzebny tylko do tego, żeby wyznaczyć nowy termin rozprawy, zgadza się?
– Tak, oczywiście.
A później spokojnie poczekać w celi aresztu aż do tej wyznaczonej daty.
Ani trochę nie było mi go żal. Przecież mógł kogoś zabić na ulicy, kiedy usiadł za kierownicą w podobnym stanie.
Usadowiłam go w jeepie i starannie zapięłam pas bezpieczeństwa. Następnie obiegłam maskę, wsiadłam z drugiej strony, uruchomiłam silnik i ruszyłam ostro, obawiając się, żeby w jakimś przebłysku świadomości nie nabrał podejrzeń, iż jestem łowcą nagród. Nie bardzo wiedziałam, jak postąpić, kiedy już podjedziemy pod komendę policji. Ale na razie idzie jak po maśle, pocieszałam się w myślach. Gdyby zaczął rozrabiać, zawsze mogłam go obezwładnić gazem.
Na szczęście moje obawy okazały się bezpodstawne. Nie ujechaliśmy więcej jak pięćset metrów, kiedy Sampsonowi oczy zaszły mgłą, głowa opadła na piersi i już po chwili chrapał z policzkiem opartym o szybę. Zmówiłam szybko modlitwę, żeby przypadkiem nie zsikał się w spodnie, nie zwymiotował i nie zrobił niczego z tych rzeczy, jakich można się spodziewać po tego typu pijaczkach.
Po kilku minutach, kiedy czerwone światło zatrzymało mnie przed skrzyżowaniem, zerknęłam na niego ukradkiem. Sampson spał jak zabity. Do tej pory wszystko układało się pomyślnie.
Moją uwagę przyciągnęła stara niebieska furgonetka econoline, stojąca u wylotu przecznicy. Miała na dachu aż trzy anteny. Wydało mi się to niezwykłe, że taki stary grat jest wyposażony w rozbudowany sprzęt łączności radiowej. Wytężyłam wzrok, żeby dojrzeć twarz kierowcy słabo widocznego za przydymionymi szybami wozu i doznałam dziwnego uczucia, aż dreszcz przebiegł mi po karku. Zapaliło się zielone światło, auta powoli ruszyły. Serce podeszło mi nagle do gardła, gdy przez otwarte boczne okno furgonetki spostrzegłam za kierownicą Joego Morelliego, który gapił się na mnie wybałuszonymi oczami.
Miałam straszną ochotę zapaść się nagle pod ziemię albo stać się niewidzialna. Teoretycznie powinna mnie ogarnąć satysfakcja z tego, że po raz kolejny złapałam kontakt z poszukiwanym, lecz poczułam się zwyczajnie zażenowana. Tylko w wyobraźni bez kłopotu udawało mi się obezwładnić Joego. Kiedy zaś stawałam z nim twarzą w twarz, traciłam nagle wszelką pewność siebie. Z tyłu doleciał głośny pisk hamulców i gdy zerknęłam w lusterko, spostrzegłam, że furgonetka zawraca na skrzyżowaniu i kieruje się moim śladem.
Można się było tego spodziewać, pomyślałam. Nie sądziłam jednak, że zareaguje aż tak gwałtownie. Drzwi od mojej strony były zamknięte, lecz na wszelki wypadek jeszcze to sprawdziłam. Pojemnik z gazem obezwładniającym miałam pod ręką. Od komendy policji dzieliło mnie nie więcej jak kilometr. Przez chwilę się zastanawiałam, czy nie zapomnieć o Sampsonie i nie ruszyć w pościg za Morellim. Wszakże to on był moim głównym celem.
Błyskawicznie dokonałam w myślach przeglądu wszystkich znanych mi sposobów dokonywania aresztowań, lecz żaden nie był zadowalający w tej sytuacji. Nie chciałam dopuścić do tego, by Joe mnie dopadł, kiedy będę holować Sampsona na komendę. Nie zamierzałam też obezwładniać Morelliego w biały dzień na środku ulicy, zwłaszcza tutaj, w śródmieściu. Nie miałam żadnej pewności, czy zdołałabym zachować kontrolę nad przebiegiem wydarzeń.
Przed kolejnym skrzyżowaniem niebieska furgonetka zatrzymała się pięć aut za jeepem. Dostrzegłam w lusterku, że drzwi otwierają się gwałtownie i Joe rusza biegiem w moim kierunku. Zacisnęłam palce na pojemniku z gazem i zaczęłam się modlić, by jak najszybciej zapaliło się zielone światło. Morelli był już parę kroków ode mnie, gdy samochody ruszyły. Zawrócił na pięcie i wskoczył z powrotem za kierownicę furgonetki.
Stary poczciwy Clarence nadal spał jak zabity. Siedział z głową zwieszoną na piersi i szeroko otwartymi ustami, głośno chrapał i posapywał. Skręciłam w lewo, w ulicę North Clinton, kiedy niespodziewanie zadzwonił telefon.
Oczywiście dzwonił Morelli. Był nieźle wkurzony.
– Kurwa mać! Co ty sobie wyobrażasz, do cholery?! – wrzasnął.
– Odstawiam niejakiego Sampsona na komendę policji. Byłoby mi bardzo miło, gdybyś pojechał razem ze mną. W ten sposób znacznie byś mi ułatwił zadanie.
Udało mi się to powiedzieć całkiem spokojnie, choć z każdą chwilą odczuwałam coraz silniejsze ściskanie w dołku.
– Kto ci pozwolił wziąć mój samochód?!
– Ach, o to ci chodzi. Pozwoliłam sobie go zarekwirować.
– Co takiego?!
Pospiesznie odwiesiłam słuchawkę, żeby nie słuchać dalszych przekleństw i ewentualnych pogróżek. Kilkaset metrów od komendy furgonetka gdzieś zniknęła. Odetchnęłam z ulgą, tym bardziej, że obiekt mojego pierwszego zadania ciągle spał jak niemowlę.
Komenda główna policji w Trenton mieści się w ciężkim, graniastym, trzypiętrowym gmachu z lanego betonu, którego projektant skupił się na stronie użytkowej budynku, niemal całkowicie zapomniawszy o dopasowaniu go do jakiegokolwiek stylu architektonicznego. Zapewne bardzo niska pozycja służb porządkowych w hierarchii struktur biurokratycznych wpłynęła na to, że gmach ozdobiono jedynie skromnymi gzymsami, co zresztą i tak go wyróżnia spośród otaczających, obskurnych budowli, nasuwając oczywiste skojarzenie z gliniarzem pilnującym porządku w tłumie gotowym do wszczęcia jakichś zamieszek.
Przylegający doń rozległy parking, ogrodzony łańcuchami, zapewnia wystarczająco dużo miejsca dla radiowozów, aut cywilnych i mundurowych pracowników komendy oraz samochodów licznie przybywających tu interesantów.