– Naprawdę? Nie dość, że naprzykrzałaś się mojej matce, ukradłaś mój wóz, to jeszcze teraz rozpowiadasz, że zaszłaś ze mną w ciążę! Zawsze mi się zdawało, iż zajście w ciążę jest sprawą cholernie osobistą! Jezu, czy nie wystarczy, że jestem oskarżony o popełnienie morderstwa? Za kogo siebie uważasz? Za tajemniczego mściciela?
– Przesadzasz.
– Wcale nie przesadzam, po prostu mam już tego dość. Cierpliwość ma swoje granice, a ty stanowisz kres mojej. Poddaję się. Możesz sobie zatrzymać samochód, jakoś to przeżyję. Tylko nie wieszaj nad szybą zbyt wielu bibelotów i zmieniaj olej, kiedy zacznie się palić czerwona lampka. – Rzucił tęsknym spojrzeniem w kierunku jeepa. – Mam nadzieję, że nie korzystasz zbyt często z telefonu.
– Oczywiście, że nie.
– Opłaty za niego są diabelnie wysokie.
– Nie musisz się tym martwić.
– Cholera – syknął. – Że też wszystko musiało mi się zwalić na głowę.
– Spróbuj sobie wmówić, że to tylko stan przejściowy.
Popatrzył na mnie uważnie.
– Podobasz mi się w tym stroju. – Błyskawicznie wsunął palec za brzeg bluzki, odciągnął ją i ostentacyjnie zajrzał mi za dekolt – Staniczek też masz bardzo seksowny.
Coś ścisnęło mnie za żołądek. Wolałabym to nazwać „nagłym ukłuciem strachu”, byłam jednak przekonana, że „śmiertelne przerażenie” znacznie lepiej oddawało stan faktyczny.
– Nie bądź wulgarny.
– Niby dlaczego? Czyżbyś już zapomniała, że przeze mnie zaszłaś w ciążę? Chyba mam prawo choć trochę się z tobą spoufalić? – Przysunął się bliżej. – I ta szminka też doskonale pasuje. Jaskrawa czerwień… Bardzo wyzywająca…
Pochylił się i nieoczekiwanie pocałował mnie.
Zdawałam sobie sprawę, że powinnam mu wymierzyć kopniaka w krocze, ale rozbroił mnie tym pocałunkiem. Joe Morelli naprawdę wiedział, jak to należy robić. Z początku był delikatny, jakby ostrożny, lecz z czasem wkładał w pocałunek coraz więcej żaru… Odsunął się i uśmiechnął szeroko, chcąc mi widać udowodnić, że zawsze zdoła mnie owinąć sobie wokół palca.
– To jest to!
– Śmierdzi ci z ust.
Szybko sięgnął ponad moim ramieniem i wyciągnął kluczyki ze stacyjki.
– Nie życzę sobie, abyś mnie śledziła.
– Czyżbyś nauczył się czytać w myślach?
– Jeszcze nie, ale i tak zamierzałem cię co nieco powstrzymać. – Odszedł parę kroków i wrzucił kluczyki do wielkiego pojemnika na śmieci. – Życzę pomyślnych łowów – rzucił, kierując się w stronę furgonetki. – Tylko nie zapomnij dokładnie wytrzeć buty, jak będziesz z powrotem wsiadała do mego samochodu.
– Zaczekaj! – krzyknęłam. – Mam do ciebie kilka pytań. Chciałabym poznać szczegóły tego zabójstwa, chciałabym usłyszeć, co masz do powiedzenia na temat Sanchez Carmen. Czy to prawda, że wyznaczono nagrodę za twoją głowę?
On jednak bez słowa wsiadł do furgonetki i szybko wyjechał na ulicę.
Obejrzałam dokładnie wielki, przemysłowy pojemnik na śmieci, który miał ponad półtora metra wysokości, dwa szerokości i co najmniej trzy metry długości. Wspięłam się na palce i zajrzałam do środka. Był wypełniony w jednej czwartej i cuchnęło z niego padliną. Nigdzie nie dostrzegłam kluczyków od samochodu.
Prawdopodobnie każda gęś na moim miejscu zalałaby się łzami, natomiast prawdziwa łowczyni nagród sięgnęłaby do torebki po zapasowe kluczyki. Nie mając wyboru, przyciągnęłam do pojemnika dwie drewniane skrzynki po warzywach i weszłam na nie, żeby mieć lepszy widok. Większość odpadków była spakowana w plastikowe worki, lecz niektóre z nich popękały przy wyrzucaniu i wokół nich walały się jakieś nadgryzione kromki chleba, kulki ziemniaczanego puree, fusy po kawie, spieczone tłuste resztki z patelni i wszelakiego typu nierozróżnialna breja, a liście sałaty rozpływały się w pierwotną organiczną maź.
Nie wiadomo skąd, moje myśli zdominowało stare jak świat powiedzenie: z prochu powstałeś… i obrócisz się w cuchnącą zupę podstawowych składników chemicznych. Bez względu na to, czy chodziło o kota, czy o surówkę z białej kapusty, ostateczny kres materii ożywionej wyglądał tak samo nieciekawie.
Dokonałam w myślach przeglądu wszystkich bliżej mi znanych osób, lecz nie znalazłam nikogo, kto byłby gotów wleźć za mnie do tego pojemnika i wyciągnąć stamtąd kluczyki. Nie zostało mi więc nic innego, jak stwierdzić: raz kozie śmierć. Przełożyłam nogę przez krawędź i usiadłam na brzegu pojemnika, zbierając w sobie resztki odwagi. Wreszcie powoli, krzywiąc się z obrzydzenia, ostrożnie zjechałam do środka. Byłam gotowa pobić rekord skoku wzwyż, gdybym tylko złowiła najcichsze popiskiwanie myszy.
Puszki zazgrzytały mi pod nogami, potem rozległo się mrożące krew w żyłach mlaskanie. Poczułam, że się obsuwam, toteż zacisnęłam kurczowo palce na krawędzi pojemnika. Mimo to oparłam się ramieniem o brudną blaszaną ściankę. Zacisnęłam powieki, tłumiąc pod nosem przekleństwa.
Znalazłam stosunkowo czyste foliowe opakowanie po chlebie i traktując je jak plastikową rękawiczkę, zaczęłam ostrożnie przerzucać worki ze śmieciami. Panicznie się bałam, że stracę równowagę i runę twarzą w jakieś resztki tortu czekoladowego czy cielęcego móżdżka w winnym sosie. Zdumiała mnie ilość wyrzucanej żywności, świadomość przerażającego marnotrawstwa tak samo pobudzała do wymiotów, jak odrażający fetor, który mnie otaczał, dławił oddech w gardle i zdawał się przywierać lepkim brudem do skóry.
Wydawało mi się, że minęła cała wieczność, zanim w końcu odnalazłam kluczyki do połowy zatopione w jakiejś żółtobrązowej półpłynnej mazi. Nie widziałam nigdzie pieluch, pozostawało więc się łudzić, że jest to wylana musztarda. Walcząc z coraz silniejszymi mdłościami, zanurzyłam rękę w tej brei i wyciągnęłam kluczyki.
Wstrzymując oddech, wyrzuciłam je z pojemnika na asfalt, po czym, nie tracąc czasu, sama wygramoliłam się na zewnątrz. Brzegiem foliowego opakowania postarałam się jak najdokładniej wytrzeć kluczyki. Niemal całkowicie odzyskały swój metaliczny blask, gdy oceniłam w końcu, że znowu nadają się do użytku. Następnie zdjęłam buty i posługując się jednym palcem ściągnęłam skarpetki. Dokonałam gruntownego przeglądu swojej odzieży, lecz poza wyraźnymi smugami na bluzce po sosie z gatunku „Tysiąc Wysp” nie odkryłam niczego budzącego podejrzenia.
Obok pojemnika leżała sterta starych gazet. Wybrałam ze środka kilka pism sportowych i starannie zakryłam nimi całe siedzenie jeepa, na wypadek, gdybym jednak przeoczyła jakieś zabrudzenia na szortach. Rozłożyłam też gazety na podłodze pod drugim fotelem i ustawiłam na nich upaćkane buty, a obok położyłam skarpetki.
Przelotnie spojrzałam na pierwszą stronę ostatniej gazety i mój wzrok przykuł krzykliwy tytuł: „Ofiara strzelaniny w centrum miasta”, pod którym widniała fotografia Johna Kuzacka. Rozmawiałam z nim w środę, a dzisiaj był piątek; trzymałam w ręku wczorajszą gazetę. Z zapartym tchem przeczytałam relację z wypadku. Okazało się, że Kuzack został zastrzelony w środę późnym wieczorem, przed wejściem do budynku, w którym mieszkał. Dowiedziałam się z artykułu, że był bohaterem wojny wietnamskiej, odznaczonym orderem „purpurowego serca”, niezwykle barwną postacią, powszechnie lubianą przez sąsiadów. Niestety, do wczoraj policja ani nie znała jeszcze motywów zbrodni, ani nie miała żadnego podejrzanego.
Oparłam się ramieniem o karoserię jeepa, próbując się oswoić z myślą o nagłej śmierci Kuzacka. Kiedy z nim rozmawiałam, zrobił na mnie wrażenie człowieka niezwykle pogodnego, kipiącego energią. I on także musiał zginąć. Najpierw Edleman został przejechany, a teraz zastrzelono Kuzacka. Spośród trzech osób, które widziały tajemniczego świadka w mieszkaniu Sanchez, przy życiu pozostała już tylko jedna. Na samo wspomnienie o losie czekającym panią Santiago i jej dzieci ciarki przeszły mi po plecach.
Starannie złożyłam gazetę i wsunęłam ją do bocznej kieszeni torebki. Postanowiłam, że zaraz po powrocie do domu zadzwonię do Ediego Gazarry i porozmawiam z nim na temat bezpieczeństwa pani Santiago.
Przez całą drogę czułam bijący od siebie smród odpadków, wolałam jednak nie opuszczać szyb auta, musiałam zachować wzmożoną ostrożność.
Wjechałam na parking przed pralnią i pobiegłam boso po swoje rzeczy. Wewnątrz znajdowała się tylko jedna osoba, nieznajoma starsza pani, która siedziała przy stoliku w samym kącie sali.
Kiedy tylko wbiegłam do środka, uniosła szybko głowę i skrzywiła się z niesmakiem.
– Och, mój Boże! Cóż tak śmierdzi?
Poczułam, że się rumienię.
– To pewnie z ulicy – odparłam. – Ten odór wpadł do środka, kiedy otworzyłam drzwi.