– To okropne!
Pociągnęłam nosem, ale nie czułam niczego szczególnego, jakby w odruchu samoobrony mój zmysł powonienia całkowicie się wyłączył. Zerknęłam na swoją bluzkę na piersi.
– A może ma pani na myśli ten zapach sosu „Tysiąc Wysp”?
Kobieta jednak zasłoniła sobie twarz poszewką od poduszki.
– Od tego smrodu robi mi się niedobrze.
Szybko wrzuciłam swoje rzeczy do kosza i wyszłam stamtąd w pośpiechu. Kiedy zatrzymały mnie czerwone światła przed skrzyżowaniem, poczułam nagle, że łzy napływają mi do oczu. Ogarnęły mnie złe przeczucia. Na szczęście nikogo nie było na parkingu i zdołałam niepostrzeżenie dotrzeć do tylnego wejścia. W holu i windzie także nikogo nie spotkałam, kiedy zaś drzwi otworzyły się na piętrze, ostrożnie wyjrzałam na korytarz. Odetchnęłam z ulgą, gdy i tu nikogo nie zauważyłam. Dotaszczyłam kosz z bielizną pod drzwi, wpadłam do mieszkania, rozebrałam się błyskawicznie, szybko spakowałam ubrania do czarnego plastikowego worka na śmieci i dokładnie go zawiązałam.
Wskoczyłam pod prysznic. Trzy razy się namydlałam i spryskiwałam włosy szamponem, po czym starannie się spłukiwałam. Wreszcie wyszłam z kąpieli, włożyłam czyste ubrania i na próbę zastukałam do mieszkającej po sąsiedzku pani Woleskiej.
Zaledwie otworzyła mi drzwi, szybko zasłoniła sobie nos dłonią.
– Rety! – mruknęła. – Co tak śmierdzi?
– Właśnie i ja się nad tym zastanawiałam – odparłam. – Wygląda na to, że ten fetor dochodzi z naszego korytarza.
– Jakby ktoś tu podrzucił zdechłego psa.
Westchnęłam ciężko.
– Odniosłam podobne wrażenie.
Ze spuszczoną głową wróciłam do swego mieszkania. Musiałam powtórzyć pranie i kąpiel, ale skończyły mi się drobne. Nie zostawało nic innego, jak wyprać rzeczy własnoręcznie, w domu rodziców. Spojrzałam na zegarek. Dochodziła szósta, wypadało więc zadzwonić do matki i uprzedzić ją, że mimo wszystko wpadnę dziś do nich na obiad.
Kiedy tylko zatrzymałam wóz przy krawężniku, mama jakby wiedziona szóstym zmysłem stanęła w drzwiach domu. Dochodziłam do przekonania, że nigdy nie ujdzie jej uwagi ta chwila, gdy któraś z córek pojawi się w promieniu kilkuset metrów.
– Nowy samochód? – zagadnęła. – Bardzo ładny. Skąd go masz?
W jednym ręku niosłam plastikowy worek na śmieci, w drugim ledwo mogłam utrzymać ciężki kosz na bieliznę.
– Pożyczyłam od przyjaciela.
– Od którego?
– Nie znasz go. Chodziliśmy razem do szkoły.
– No cóż, dobrze jest mieć takich przyjaciół. Powinnaś go zaprosić na kawę i ciasto.
Przeszłam obok niej, kierując się prosto do piwnicy.
– Przywiozłam brudne ubrania. Nie masz nic przeciwko temu, żebym je tu wyprała?
– Nie, skądże. A cóż to za okropny smród? Czuć od ciebie tak, jakbyś wpadła do pojemnika na odpadki.
– Przez przypadek wpadły mi do śmieci kluczyki od samochodu i musiałam je wygrzebywać.
– Nie rozumiem, jak mogło ci się przydarzyć coś podobnego. Jeszcze nie słyszałam, żeby komuś przez przypadek wpadły kluczyki do pojemnika na śmieci. A ty słyszałaś o takim wypadku? Na pewno nie. Tylko ciebie spotykają same najgorsze nieszczęścia.
Z kuchni wyjrzała babcia Mazurowa.
– Czy ktoś zwymiotował nam pod drzwiami?
– Nie, to Stephanie tak śmierdzi – usłużnie wyjaśniła mama. – Grzebała się w śmieciach.
– A co ty tam robiłaś? Szukałaś zwłok? Widziałam w telewizji taki film, na którym gangsterzy wysmarowali całe pomieszczenie krwią zabitego, a jego ciało poćwiartowali i porozrzucali na żer szczurom.
– Szukała kluczyków od samochodu – odpowiedziała za mnie mama. – Podobno przez przypadek wpadły jej do pojemnika.
Kiedy po obiedzie wstaliśmy od stołu, najpierw zadzwoniłam do Ediego Gazarry, potem zaś wpakowałam do pralki drugą porcję moich rzeczy i dokładnie wyszorowałam w zlewie buty oraz kluczyki. Starannie spryskałam wnętrze jeepa lizolem i opuściłam wszystkie szyby. W takiej sytuacji urządzenie alarmowe było całkowicie bezużyteczne, nie wierzyłam jednak, by Joe się odważył zabrać samochód spod domu moich rodziców. Po raz kolejny wzięłam prysznic i przebrałam się w te ubrania, które do tego czasu zdążyły wyschnąć.
Byłam tak poruszona śmiercią Johna Kuzacka, że postanowiłam wracać wcześniej do domu, żeby nie przemykać z parkingu po zmroku. Ledwie zdążyłam zamknąć za sobą drzwi mieszkania, kiedy zadzwonił telefon. Ze słuchawki popłynął czyjś silnie stłumiony głos, do tego stopnia niewyraźny, że aż odruchowo nią potrząsnęłam, jakby miało to poprawić jakość połączenia.
Strach nie podlega prawom logiki. Jest oczywiste, że nikt nikomu nie może zrobić krzywdy przez telefon. Niemniej wtuliłam głowę w ramiona, gdy tylko zrozumiałam, że to dzwoni Ramirez.
Po chwili szybko odłożyłam słuchawkę. Kiłka sekund później telefon zadzwonił ponownie, nie odebrałam jednak, lecz wyszarpnęłam wtyczkę kabla z gniazdka w ścianie. Niezwykle była mi potrzebna automatyczna sekretarka, ale nie mogłam sobie pozwolić na jej zakup, dopóki nie zdobędę kolejnego honorarium. Dlatego też postanowiłam z samego rana zająć się sprawą Lonniego Dodda.
Obudziło mnie jednostajne bębnienie deszczu o podest drabinki pożarowej za oknem sypialni. Cudownie, pomyślałam, tylko tego mi jeszcze brakowało, jakbym nie miała wystarczająco dużo kłopotów. Wysunęłam się spod kołdry i odchyliłam zasłonkę, lecz widok silnie zachmurzonego nieba, zapowiadającego całodniowe opady, pozbawił mnie resztek nadziei. Plac parkingowy przypominał błyszczącą taflę lodu, która odbijała słabe refleksy świateł ulicznych latarń. Aż po horyzont ciągnęła się zwarta powłoka ciemnoszarych chmur, wiszących nisko nad ziemią. Deszcz jak gdyby zmieniał cały widok za oknem w czarno-biały.
Wykąpałam się, włożyłam dżinsy i bawełnianą bluzkę, ale nie suszyłam włosów. Nie było sensu zajmować się fryzurą, skoro zaraz po wyjściu na dwór miała zostać zniszczona przez wilgoć. Zjadłam śniadanie, wymyłam zęby i na poprawę humoru nałożyłam sobie cienką warstwę turkusowego cienia do powiek. Na tę pogodę bez żalu włożyłam jeszcze mokre buty, które ucierpiały w pojemniku na śmieci. Pochyliłam się nisko i pociągnęłam nosem. Nie czułam już smrodu, najwyżej ledwie uchwytną woń gotowanego mięsa. W każdym razie doszłam do wniosku, że nie powinnam wzbudzać szczególnych podejrzeń.
Przejrzałam rzeczy w torebce, chcąc się upewnić, że jest tam wszystko, czego mogę potrzebować, czyli kajdanki, ciężki klucz francuski, latarka, rewolwer, paczka zapasowej amunicji (co prawda, niezbyt przydatna, skoro już zapomniałam, jak się ładuje broń, będąca jednak dość poręcznym przedmiotem, gdybym musiała rzucić czymś ciężkim za uciekającym przestępcą). Dołożyłam do tego jeszcze teczkę z dokumentami sprawy Dodda oraz składaną parasolkę i paczkę markiz orzechowych na wypadek, gdybym zgłodniała. Wyciągnęłam z szafy gruby, czarno-czerwony płaszcz przeciwdeszczowy z goreteksu, który kupiłam sobie, kiedy jeszcze zaliczałam się do nieźle zarabiającej klasy średniej. Tak wyekwipowana zeszłam na parking.
W takie dni powinno się zasiadać w fotelu, okrywać nogi kocem, czytać jakąś dobrą książkę i zajadać najlepsze lody czekoladowe. Na pewno nie był to dobry dzień na ściganie przestępców. Niestety, znowu brakowało mi forsy, toteż nie mogłam sobie pozwolić na luksus wyboru najlepszej pogody na wykonanie zlecenia.
Lonnie Dodd mieszkał przy ulicy Barnesa pod numerem 2115. Rozłożyłam plan miasta i odnalazłam ten adres. Hamilton liczy znacznie mniej mieszkańców, lecz zajmuje w przybliżeniu trzy razy większy obszar niż Trenton, a na planie wygląda jak wielki plaster babki z bakaliami, po brzegach nadgryziony przez myszy. Okazało się, że ulica Barnesa biegnie na samym skraju miasta, wzdłuż torów kolejowych, za którymi zaczyna się już Yardville, a więc daleko na południowych krańcach aglomeracji.
Pojechałam aleją Chambersa, potem skręciłam w ulicę Broad i dotarłam nią do Apollo, od której odchodzi ulica Barnesa. Niebo trochę się przejaśniło, nie miałam więc kłopotów z odczytaniem numerów mijanych domów. Im bardziej się zbliżałam do numeru 2115, tym silniejsze ogarniało mnie przygnębienie. Wygląd tutejszych posiadłości pogarszał się w zastraszającym tempie. Bliżej skrzyżowania stały okazałe domy jednorodzinne, zadbane i eleganckie, pooddzielane rozległymi trawnikami, szybko jednak znalazłam się w okolicy zamieszkanej przez ludzi o najniższych dochodach, wreszcie wjechałam do dzielnicy biedoty.
Dom oznaczony numerem 2115 stał niemal na samym końcu ulicy. Trawnik, który niegdyś oddzielał go od jezdni, zmienił się w klepisko porośnięte wybujałymi chwastami. Frontowe podwórze zdobił całkowicie zardzewiały rower i stara pralka bez pokrywy. Dom przypominał drewnianą ranczerską chatę postawioną na podmurówce z polnych kamieni, prędzej należało go określić mianem szopy niż domu. W moim pojęciu taka budowla nadawała się tylko do hodowli kur bądź świń. Jedno z okien od frontu było zabite krzywo przyciętą płytą pilśniową. Prawdopodobnie mieszkańcy chcieli się zasłonić przed wzrokiem wścibskich sąsiadów, by w spokoju raczyć się najtańszym piwem i planować swoje drobne przestępstwa.