Wykąpałam się szybko, włożyłam czyste ubranie, nasmarowałam poparzoną skórę twarzy kremem aloesowym i nalałam sobie kawy do filiżanki. Pobieżnie przejrzałam gazetę, popijając kawę małymi łyczkami, w końcu zadzwoniłam do Dorseya.
– Otrzymaliśmy już wyniki analiz z laboratorium – oznajmił. – Nie ulega wątpliwości, że została podłożona bomba. To robota zawodowca. Co prawda, teraz w każdej bibliotece można dostać książkę ze szczegółowym opisem konstrukcji takiej bomby. Gdyby komuś bardzo zależało, mógłby nawet zmontować głowicę jądrową. W każdym razie chciałem panią o tym zawiadomić.
– Sprawdziły się moje podejrzenia.
– I nadal nie domyśla się pani, kto mógłby przygotować taki zamach?
– Nie.
– A Morelli?
– Nie jest to wykluczone.
– Obiecała pani zajrzeć do mnie wczoraj.
Chyba strzelał w ciemno. Zapewne się już domyślał, że go unikam i że za całą tą sprawą kryje się coś dziwnego, ale nie wiedział jeszcze co. Miałam ochotę powiedzieć: „Zatem witamy w naszym towarzystwie, Dorsey!”
– Postaram się wpaść dzisiaj.
– To proszę się bardzo postarać.
Odłożyłam słuchawkę i pospiesznie uniosłam filiżankę do ust. Po chwili oznajmiłam posępnym tonem:
– Dorsey chce, żebym przyjechała na komendę.
– Porozmawiasz z nim?
– Nie, bo będzie zadawał mnóstwo kłopotliwych pytań, na które nie będę umiała odpowiedzieć.
– Powinnaś dziś rano znów się pokazać na ulicy Starka.
– Wykluczone. Mam parę spraw do załatwienia.
– Jakich spraw.
– Osobistych.
Popatrzył na mnie, marszcząc brwi.
– Muszę załatwić to i owo… tak na wszelki wypadek – mruknęłam.
– Na jaki wypadek?
Machnęłam ręką w geście zniecierpliwienia.
– Na wypadek, gdyby coś mi się stało. Przez ostatnich dziesięć dni próbował mnie zastraszyć zawodowy sadysta, a teraz w dodatku trafiłam na listę obiektów zainteresowania piromana maniaka. Po prostu strach mnie obleciał, rozumiesz? Muszę zaczerpnąć oddechu, Morelli, spotkać się z paroma osobami, choć na krótko pomyśleć o moim życiu prywatnym.
Wyciągnął rękę i delikatnie zerwał płatek przesuszonej skóry z mego nosa.
– Nic ci nie grozi – powiedział łagodnym tonem. – Doskonale rozumiem, że się boisz. Ja też się boję. Ale racja jest po naszej stronie, w związku z czym musimy wygrać tę rundę.
Poczułam się głupio, kiedy tak niespodziewanie Joe zaczął się do mnie odnosić życzliwie, podczas gdy ja myślałam bez przerwy o wyprzedaży w sklepie Berniego, na której można było otrzymać darmową lampkę daiquiri.
– Jak masz zamiar udać się na to prywatne spotkanie, skoro jeep wyleciał w powietrze?
– Odebrałam swoją nova z naprawy.
Skrzywił się z niesmakiem.
– Ale chyba nie zostawiłaś jej na noc na parkingu przed domem?
– Wyszłam z założenia, iż zamachowiec nie wie, że to mój samochód.
– Zaraz zemdleję!
– Na pewno nie muszę się niczego obawiać.
– Tak, ja też jestem tego pewien. Ale na wszelki wypadek zejdę z tobą i upewnię się jeszcze bardziej.
Zgarnęłam swoje rzeczy, sprawdziłam zamknięcie okien i przewinęłam kasetę w automatycznej sekretarce. Morelli czekał przy drzwiach. Wyszliśmy razem przed dom i stanęliśmy niepewnie przed upstrzonym farbami chevroletem.
– Nawet gdyby zamachowiec wiedział, że to twój samochód, musiałby być skończonym idiotą, żeby po raz drugi próbować tego samego – oświadczył Joe. – Statystycznie rzecz biorąc, drugi zamach niemal zawsze ma zupełnie inny przebieg.
To wyjaśnienie było całkiem logiczne, nie pomogło mi jednak w otworżeniu drzwi auta i nie uspokoiło walącego jak oszalałe serca.
– Dobra, nie ma się co zastanawiać – burknęłam. – Raz kozie śmierć.
Morelli położył się na asfalcie i zajrzał pod spód auta.
– Widzisz tam coś? – spytałam niecierpliwie.
– Ogromną kałużę oleju.
Podniósł się z powrotem i otrzepał ręce. Otworzyłam maskę i sprawdziłam poziom oleju – miska znowu była prawie pusta. Wlałam do otworu dwie butelki płynu i ze złością zatrzasnęłam maskę.
Tymczasem Joe wyjął kluczyki z zamka w drzwiach, usiadł za kierownicą i wsunął je do stacyjki.
– Odsuń się – nakazał stanowczo.
– Nic z tego. To mój samochód i ja go uruchomię.
– Jeśli którekolwiek z nas ma się przenieść na tamten świat, to lepiej, abym to był ja. I tak grozi mi krzesło elektryczne, jeżeli nie odnajdziemy tego cholernego faceta. Więc odejdź stąd i nie zawracaj mi głowy!
Po chwili przekręcił kluczyk w stacyjce. Nic się nie zadziało. Spojrzał na mnie badawczo.
– Czasami trzeba walnąć pięścią w deskę rozdzielczą, żeby rozrusznik zadziałał.
Joe ponownie przekręcił kluczyk i energicznie walnął pięścią w deskę. Silnik zakrztusił się raz i drugi, wreszcie zaskoczył. Z rury wydechowej buchnął kłąb dymu, ale szybko się rozwiał.
Morelli spuścił głowę, zamknął oczy i stuknął otwartą dłonią w kierownicę.
– Cholera – syknął.
Podeszłam bliżej i przez okno spojrzałam mu prosto w twarz.
– Czy mam wyjąć ścierkę do wytarcia siedzenia?
– Ale śmieszne! – Wysiadł z auta i przytrzymał otwarte drzwi. – Chcesz, żebym pojechał za tobą?
– Nie, dziękuję. Dam sobie radę.
– Będę na ulicy Starka, gdybyś mnie potrzebowała. Kto wie… może ten gość pojawi się dzisiaj na sali treningowej?
Już z daleka spostrzegłam, że przed wejściem do sklepu Berniego wcale nie stoi długa kolejka chętnych. Pocieszyłam się, że w takim razie mogło jeszcze zostać trochę obiecanego daiquiri.
– Proszę, proszę! – zawołał Bernie na mój widok. – Kogóż tu widzimy?!
– Odebrałam twoją wiadomość o wyprzedaży mikserów.
– Zatrzymałem dla ciebie tego małego robocika – rzekł, poklepując czule kartonowe pudło, które postawił na ladzie. – Można go używać nawet do mielenia orzechów, kruszenia kostek lodu, przygotowywania znakomitej papki bananowej, no i oczywiście do sporządzania koktajli, w tym również wybornego daiquiri.
Spojrzałam na nalepkę z ceną przyklejoną na kartonowym opakowaniu. Mogłam sobie pozwolić na taki wydatek.
– Kupiony – powiedziałam. – Czy teraz mogłabym dostać obiecaną próbkę tego wybornego daiquiri.
– Ma się rozumieć.
Bernie zaniósł mikser do kasy, zapakował go i przeliczył pieniądze.
– Jak leci? – zapytał, obrzucając podejrzliwym wzrokiem moje osmalone brwi, a raczej to miejsce, w którym jeszcze niedawno miałam brwi.
– Bywało lepiej.
– Może daiquiri pomoże ci przetrwać trudne chwile?
– Nie mam co do tego żadnych wątpliwości.
Zauważyłam, że po drugiej stronie ulicy Sal myje witryny swego sklepu. Niewysoki, pulchny i lekko łysiejący, w śnieżnobiałym fartuchu rzeźnika prezentował się całkiem nieźle. Krążyły plotki, że na boku prowadzi nielegalną działalność bukmacherską, ale nie było to nic wielkiego. W każdym razie chyba nie miał nic wspólnego ze sprawą Kuleszy. Nagle w mojej głowie zrodziło się pytanie: z jakich powodów ktoś taki jak Kulesza miałby przyjeżdżać aż tu, przez pół miasta, żeby robić zakupy u Sala? Uzmysłowiłam sobie, jak mało wiem o życiu Ziggy’ego. Informacja o tym, że kupował mięso i wędliny u Sala była chyba jedynym godnym uwagi faktem, jaki do tej pory poznałam. Może Kulesza obstawiał u niego jakieś zakłady? A może po prostu łączyła ich przyjaźń? Może byli w jakiś sposób spokrewnieni? Przyszło mi do głowy, że Sal znał Carmen i że wie coś o tajemniczym świadku ze złamanym nosem.
Rozmawiałam jeszcze z Berniem przez kilka minut, zastanawiając się bez przerwy, czy warto wpaść do Sala i zadać mu parę pytań. Obserwowałam nielicznych klientów, którzy odwiedzali sklep rzeźnika. Stwierdziłam w końcu, że mogę także coś kupić na obiad, a przy okazji trochę się tam rozejrzeć.
Obiecałam Berniemu, że wkrótce wpadnę do niego na dłuższą pogawędkę, po czym wyszłam na ulicę.
Rozdział 13
Wkroczyłam do sklepu mięsnego i stanęłam przy długiej ladzie, na której piętrzyły się stosy kotletów i racji pieczeniowych, a w miskach stały różne rodzaje mięsa mielonego. Sal uśmiechnął się do mnie przyjaźnie. – Czym mogę służyć?
– Byłam po przeciwnej stronie, u Kuntza, kupowałam mikser… – uniosłam do góry zapakowane pudło -…i właśnie pomyślałam sobie, że skoro już tu jestem, mogłabym sobie coś kupić na kolację.
– Na co ma pani ochotę? Na parówki? Świeżą rybę? A może kawałek kurczaka?