Zaparkowałam na tyłach rudery, ustawiając nova w taki sposób, że była prawie niewidoczna z drogi, po czym przeszłam na stację, ciesząc się z możliwości rozprostowania nóg. Zadzwoniłam pod swój numer telefonu, gdyż nic innego nie przychodziło mi do głowy. Po pierwszym sygnale rozległ się trzask uruchamianej automatycznej sekretarki i usłyszałam własną, nagraną na kasecie zapowiedź.
– Jesteś tam? – zapytałam głośno.
Nikt nie odebrał. Po krótkim namyśle przedyktowałam ciąg cyfr wybitych na obudowie automatu i dodałam, że gdyby ktokolwiek chciał się ze mną skontaktować, przez pewien czas będę czekała pod tym numerem.
Zamierzałam już wracać do chevroleta, kiedy zauważyłam na drodze pędzącego z dużą prędkością srebrzystego porsche’a Ramireza. No, no, robi się coraz ciekawiej, pomyślałam. Oto bowiem na przystani Pachetco Inlet odbywało się niezwykłe spotkanie rzeźnika, zabójcy oraz boksera. Niewielkie były szansę na to, że cała trójka wybiera się wspólnie na ryby. Gdyby to ktoś inny pojechał w stronę wybrzeża, a nie Ramirez, z pewnością podążyłabym za nim, żeby z bliska przyjrzeć się owej grupie. Ale w tej sytuacji bałam się, że bokser może rozpoznać moją nova. Zresztą nie był to jedyny powód mojego wahania. Ramirez w pewnym stopniu osiągnął swój cel. Już sam widok jego auta przyprawił mnie o dreszcz przerażenia, zasiewając jednocześnie w sercu poważne wątpliwości co do tego, czy zdołałabym po raz drugi stanąć przed nim twarzą w twarz.
Niedługo później porsche znów pojawił się na drodze, zmierzając z powrotem w kierunku autostrady. Przez przydymione szyby nie mogłam dostrzec, kto jest w środku, ale był to wóz dwumiejscowy, toteż co najmniej jeden z mężczyzn musiał zostać na przystani. Miałam nadzieję, że był to Louis. Po raz kolejny zadzwoniłam pod swój numer i tym razem zostawiłam bardziej jednoznaczną wiadomość, syknęłam z naciskiem:
– Zadzwoń do mnie!
Powoli zaczynało się ściemniać, kiedy telefon w końcu zadzwonił.
– Gdzie jesteś? – zapytał Morelli.
– Na wybrzeżu, przy stacji benzynowej na obrzeżach Atlantic City. Znalazłam twojego świadka. Ma na imię Louis.
– Jest tam z tobą?
– Nie, został nieco dalej, na przystani rybackiej.
Pospiesznie zrelacjonowałam mu najważniejsze wydarzenia dnia i opowiedziałam szczegółowo, jak ma tu dojechać. Kupiłam sobie w automacie przed stacją puszkę coca-coli, żeby zabić jakoś czas oczekiwania.
Zmierzchało już na dobre, kiedy Joe zatrzymał swoją furgonetkę przed stacją. Od chwili wyjazdu Ramireza po bocznej drodze nie przejechał żaden samochód, a już na pewno nie prześliznęła się obok mnie wielka ciężarówka. Przyszło mi do głowy, że być może Louis wypłynął łodzią w morze i zechce spędzić tam całą noc. Nie widziałam bowiem innego powodu, dla którego dostawcza chłodnia miałaby tyle czasu stać przed magazynem.
– A więc przypuszczasz, że ten facet ciągle jest na przystani? – zapytał Morelli.
– Tak mi się wydaje.
– A Ramirez nie pokazał się po raz drugi?
Zaprzeczyłam ruchem głowy.
– Rozejrzę się tam dokładnie. Zaczekaj tutaj.
Nie miałam najmniejszego zamiaru czekać choćby jednej minuty dłużej, znudziła mi się bezczynność. Poza tym nie ufałam do końca Morelliemu. Odznaczał się paskudnym zwyczajem robienia ponętnych obietnic, po czym znikał na dłużej z mojego życia.
Pojechałam za furgonetką aż na przystań. Ciężarówka stała nadal w tym samym miejscu. Louisa nie było widać nigdzie w pobliżu. Pomosty i kołyszące się przy nich łodzie tonęły w ciemnościach. Cały ten niewielki port „Pachetco Inlet” sprawiał wrażenie wymarłego.
Wysiadłam z novej i podeszłam do kabiny furgonetki.
– A mnie się zdawało, że miałaś zaczekać przy stacji – mruknął Joe. – Razem przypominamy jakąś cholerną paradę.
– Doszłam do wniosku, że możesz potrzebować mojej pomocy w spotkaniu z Louisem.
Morelli wysiadł z auta i stanął obok mnie, w półmroku wyglądał na dosyć groźnego desperata. Uśmiechnął się jednak szeroko, a jego białe zęby stworzyły nienaturalny kontrast z policzkami pokrytymi ciemnym zarostem.
– Kłamczucha. Martwiłaś się tylko o swoje dziesięć tysięcy dolarów.
– Owszem, to także.
Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem, niczym dwoje przeciwników.
Wreszcie Morelli sięgnął przez otwarte okno do kabiny i zdjął z oparcia fotela swoją kurtkę. Wyjął z jej wewnętrznej kieszeni półautomatyczny pistolet i wetknął go za pasek spodni.
– No cóż, w takim razie poszukajmy razem mojego świadka.
Podeszliśmy do ciężarówki i zajrzeliśmy do kabiny. Wóz był zamknięty, wewnątrz nikt nie siedział. Na placu przed magazynem nie stał żaden inny samochód.
Wieczorną ciszę zakłócał jedynie cichy plusk fal rozbijających się o bale umocnień, stukot burt łodzi o deski pomostów i poskrzypywanie lin. Całą przystań tworzyły cztery odrębne strefy cumowania, z których każda liczyła czternaście stanowisk, po siedem z każdej strony jednego pomostu. Nie wszystkie z nich były zajęte.
Po cichu obeszliśmy całą przystań, odczytując nazwy wymalowane na burtach łodzi i wypatrując jakichkolwiek śladów życia. Mniej więcej w połowie długości drugiego pomostu Morelli przystanął nagle i wskazał mi rufę dużej motorówki, na której widniała nazwa: „Mewa Sala”.
Szybko zeskoczył na jej pokład i ruszył w stronę dziobu. Bez wahania poszłam w jego ślady. W części rufowej na pokładzie walał się różnorodny sprzęt wędkarski: dziesiątki wszelkiego typu wędek, wielkie siatkowe podbieraki na długich tyczkach, ościenie i bosaki. Drzwi kajuty były od zewnątrz zamknięte na skobel i kłódkę, co oznaczało, że w środku nikogo nie ma. Joe wyjął z kieszeni ołówkową latarkę i przy jej świetle usiłował zajrzeć przez okienko do wewnątrz. Ja także przytknęłam nos do szyby. Łódź musiała służyć przede wszystkim do większych połowów, gdyż była urządzona niemal po spartańsku, przypominała kuter rybacki. Większą część kajuty również zajmował różnorodny sprzęt wędkarski, zamiast luksusowego wyposażenia, jakiego można by się spodziewać po zewnętrznym wyglądzie łodzi, w środku wzdłuż burt ciągnęły się jedynie szerokie ławki dla amatorów wędkarstwa. W kącie kajuty piętrzył się pokaźny stos puszek od piwa oraz turystycznych talerzyków i sztućców. Natomiast listwy ławek i pokład były miejscami pokryte dość grubą warstwą białego proszku, połyskującego w świetle latarki.
– Niezły bałaganiarz z tego Sala – mruknęłam.
– Jesteś pewna, że Louis nie odjechał razem z Ramirezem? – spytał Joe.
– Tego nie wiem, wszystkie szyby porsche’a były przydymione. Ale to tylko dwumiejscowy wóz, zatem jeden z nich musiał tu zostać.
– I drogą nie przejeżdżał żaden inny samochód?
– Nie.
– Może skierował się w przeciwną stronę?
– Nie ujechałby zbyt daleko. Kilometr dalej droga kończy się ślepo nad rzeką.
Nisko na niebie świecił księżyc, jego srebrzysta poświata roziskrzała grzbiety fal. Oboje równocześnie obejrzeliśmy się na ciężarówkę stojącą przed magazynem. Sprężarka chłodni pomrukiwała cicho w nocnej ciszy.
– Trzeba dokładniej obejrzeć ten wóz – zdecydował Morelli. Podeszliśmy z powrotem do auta. Joe zaczął z uwagą odczytywać wskazania umieszczonych na zewnątrz zegarów.
– Na ile jest ustawiona? – spytałam.
– Minus pięć stopni.
– Po co aż tak nisko?
Morelli zeskoczył z podwozia i ruszył w kierunku drzwi skrzyni.
– A jak myślisz?
– Czyżby chcieli coś zamrozić?
– Mnie się też tak wydaje.
Wrota chłodni były zabezpieczone ciężką sztabą, w której uchwycie wisiała duża kłódka. Joe zważył ją w dłoni.
– Nie jest tak źle – mruknął do siebie.
Skierował się energicznym krokiem do furgonetki i po chwili wrócił z piłką do metalu.
Rozejrzałam się nerwowo dookoła, gdyż niezbyt uśmiechała mi się perspektywa schwytania na gorącym uczynku włamywania się do cudzego pojazdu.
– Nie można tego zrobić w inny sposób? – zapytałam, przekrzykując głośny zgrzyt ciętego żelaza. – Nie masz jakiegoś wytrycha?
– Tak będzie szybciej – odparł spokojnie Joe. – Uważaj tylko, czy nie kręci się gdzieś w pobliżu jakiś strażnik.