I tak to wyglądało. Kara za to, że byłem niegrzeczny.
Pewnego dnia stanęliśmy w drzwiach pokoju hotelowego. Oślepiło mnie słońce, musiałem zasłonić oczy. W powietrzu pachniało deszczem. Odruchowo wziąłem głęboki oddech. Ten deszcz to była pierwsza rzecz, która nie smakowała w ustach jak popiół.
Wybuchnął śmiechem.
– Widzisz, chłopcze, nawet po tym wszystkim ciągłe chce ci się żyć. Chyba jednak musiało ci się choć trochę podobać.
Rzucił mi ciuchy. Nie te stare, ale nowe, które gdzieś kupił. Kazał się ubrać.
– Na litość boską, miejże trochę wstydu i przestań ciągle łazić na golasa. Znowu chcesz mnie skusić?
Czym prędzej sięgnąłem po ubranie, ale nie zdążyłem.
Tym razem, kiedy zszedł ze mnie, wysapał:
– Widzisz, mówiłem, że to lubisz.
Zawiózł mnie do innego hotelu. Miał na sobie garnitur, a ja granatowy dres o dwa rozmiary za duży. Czułem się mały i chudy. Musiałem wyglądać strasznie, jak uchodźca z jakiegoś ogarniętego wojną kraju, umęczony, z pustym, szklanym wzrokiem.
Recepcjonistka spojrzała na mnie ze współczuciem. Pan Hamburger nachylił się do niej konspiracyjnie.
– Jestem z opieki społecznej. Właśnie odebraliśmy dzieciaka rodzinie. Wyjątkowo ciężki przypadek. Co ta matka z ojcem wyprawiali… Szkoda gadać. Miał trudne dzieciństwo, ale jak Bóg da, znajdę mu dobry dom i zacznie nowe życie.
– Biedactwo – westchnęła dziewczyna.
I wtedy ni stąd, ni zowąd zacząłem krzyczeć. Z rozdzierającym płaczem poskarżyłem się całemu światu na mój straszliwy los. Myślałem, że mi płuca wyskoczą z piersi, a głowa eksploduje z napięcia.
– Nie mówiłem, że to potwory, nie rodzice? – powiedział Pan Hamburger.
– Biedactwo – powtórzyła recepcjonistka.
W końcu wynajął jakieś małe mieszkanie. Był tam telefon, ale działał tylko na kartę kredytową. Drzwi były zamykane tylko od zewnątrz i tylko on miał klucz.
Teraz przynajmniej mogłem pobyć sam. Czasami nawet przez wiele godzin. Oglądałem ciurkiem „Królika Bugsa”, a kiedy zaczynał mnie wkurzać, wyłączałem telewizor i nie robiłem nic poza gapieniem się w odrapaną szarą ścianę. Gapiłem się i gapiłem, czując, jak staję się coraz mniejszy.
Wtedy pierwszy raz zauważyłem pająka. Złapałem go. Włożyłem do szklanki i patrzyłem, jak rozpaczliwie usiłuje się wydostać.
Pan Hamburger chyba miał rację.
Mimo wszystko musiałem to lubić.
6
„Pustelniki brunatne trudno kontrolować, głównie ze względu na ich skryty tryb życia”. (Michael E Potter, entomolog, Brown Recluse Spider, Wydział Rolniczy Uniwersytetu Kentucky)
Rita nie mogła zasnąć. Cóż za ironia losu: teraz, kiedy wreszcie miała na to czas, nie umiała odpoczywać. Co noc to samo. Obserwowanie poświaty księżyca wędrującej po ścianie. Widok zasłon falujących od powiewów zimnego wiatru, który przenikał przez szpary w nieszczelnych oknach. Nasłuchiwanie skrzypienia desek w starym drewnianym domu, równie srogo traktowanym przez zimę jak jej stare kości.
Zanim słońce wyłoni się zza gór, zdąży ze trzydzieści razy pożałować, że nie przeniosła się na Florydę, tak jak wielu jej znajomych. Albo lepiej do Arizony. Tam jest jeszcze cieplej i nie tak wilgotno. Na pewno by jej się podobało.
Ale dobrze wiedziała, że nigdzie nie wyjedzie. Urodziła się w tym domu, w czasach gdy do kobiety przychodziła akuszerka, ponieważ poród nie był uważany za coś, co wymaga wizyty lekarskiej. Razem z czterema siostrami i trzema braćmi hasała po tych wzgórzach, wspinała się po drzewach, deptała kwiaty w ukochanym ogródku mamy.
Została na tym świecie sama jak palec. Pomarszczona staruszka, która według oczekiwań społeczeństwa powinna zniknąć za drzwiami domu opieki, tak jak kiedyś jej matka. Ale Rita była ulepiona z lepszej gliny. Ominęły ją cukrzyca, podwyższony cholesterol i rak mózgu, które zabrały tak wielu członków jej rodziny. Wciąż się trzymała. Była chudziutka jak patyczek, ważyła tyle co nic, lecz wciąż dawała radę co roku porąbać sąg drewna na zimę. Sama uprawiała ogródek, własnoręcznie okopywała fasolę, zamiatała ganek i trzepała dywany.
Starała się przetrwać, czekając właściwie nie wiadomo na co – czekanie to chyba jedyna rzecz, która pozostaje człowiekowi w jej wieku.
Dawno, dawno temu jej szkolna sympatia porwała ją do wielkiego miasta, do Atlanty. Donny marzył, że zwiedzi świat, ale zanim zestrzelił go jakiś hitlerowiec, zdążył zobaczyć tylko niebo nad Niemcami. Rita została wdową po niespełna dwóch latach małżeństwa. Nie tylko ją spotkał ten los. Mnóstwo innych urodziwych dziewcząt roniło łzy nad poranną kawą czy raczej – znacznie częściej – popołudniową brandy. Potem jednak wojna się skończyła i tabuny powracających młodych, przystojnych mężczyzn wciągnęły większość z nich w wir szalonego, radosnego seksu.
Rita zastanawiała się, co dalej. Miała dwadzieścia lat. Była za młoda, żeby każdy wieczór spędzać w domu. Choć lubiła swoją pracę sekretarki, chyba zdążyła się zarazić od Donny'ego tęsknotą za podróżami. Już raz odcięła pępowinę. Czemu nie wyruszyć w świat i spróbować tego wszystkiego, co ma do zaoferowania? Znaleźć sobie młodego, zdrowego mężczyznę, przeżyć przygodę?
Nie bardzo to wyszło. Pośpieszny seks na tylnym siedzeniu samochodu nie był tym, czego oczekiwała. Prawdę mówiąc, nie widziała w tym nic ekscytującego. Chciała być po prostu Ritą. Zamieszkała więc w małym domku, który kupiła za pieniądze z odprawy pośmiertnej po mężu. Zasiała ogródek, zbudowała ganek przed wejściem, a kiedy samotność stała się zbyt dokuczliwa, zrobiła coś, czego nikt by się po niej spodziewał: została matką zastępczą.
Przygarniała dzieci przez niemal dwadzieścia lat, od wrzeszczących niemowlaków po chmurne dziesięciolatki. Znajdowała je w miejscowym barze szybkiej obsługi. Cały ich dobytek mieścił się w jednej reklamówce, którą można było wrzucić na siedzenie samochodu. Kupowała im lemoniadę, a potem zawoziła do domu i przedstawiała warunki.
Wprowadziła jasne zasady. Wystarczyło się do nich stosować, a wszystko szło w miarę gładko. Nieposłuszeństwo było karane. Część dzieci łatwo to zaakceptowała, nad innymi trzeba było popracować.
Niektóre budziły w niej lęk, choć ma nadzieję, że nie były tego świadome. Życie jest wystarczająco ciężkie, tylko ktoś bardzo naiwny może wierzyć, że jedna przybrana matka jest w stanie cokolwiek zmienić.
Ofiarowała tym dzieciom dach nad głową, trzy posiłki dziennie, względne poczucie bezpieczeństwa i, miała nadzieję, solidne podstawy na przyszłość, kiedy już wyfruną w świat i rozpoczną samodzielne życie. Lubiła sobie wyobrażać, że w całej Atlancie mieszkają ludzie, którzy do dziś się uśmiechają na wspomnienie czasów, gdy mieszkali u kobiety, która prasowała nawet koronki i kazała im co wieczór odmawiać modlitwę. I choć wtedy tego nie znosili, teraz ją rozumieją. Może nawet w głębi duszy kochają, ale oczywiście nie wypada im się do tego przyznać.
Wiara, że można zmienić życie człowieka, zostając jego przybranym rodzicem, to rzecz jasna romantyczne mrzonki. Z prawie trzydzieściorga dzieci, które przewinęły się przez jej dom, co najmniej pięcioro już nie żyje. Narkotyki, przemoc, samobójstwa, ryzykowne zachowanie. Czy warto było się starać?