Выбрать главу

Donny zginął. Dzieci też. Potem kolejno odeszli ojciec, matka, bracia i siostry. Tak oto została tu sama, w domu swego dzieciństwa, zaledwie tydzień przed dziewięćdziesiątymi urodzinami, boleśnie świadoma powolnego upływu czasu i realnej obecności duchów.

Wstała z łóżka. Niebo przybrało tylko nieco bledszy odcień szarości, ale można było uznać, że jest rano. Wsunęła stopy w niebieskie puchate kapcie, a na flanelową piżamę narzuciła gruby frotowy szlafrok. Spała w szlafmycy. Rzecz może niemodna, lecz bardzo pożyteczna, kiedy skórę na głowie ma się cieńszą niż papier, a krew w starym organizmie krąży tak wolno, że czasem można zmarznąć, stojąc przy kaloryferze.

Powoli stąpając po schodach, zeszła na dół. W kuchni nastawiła wodę na herbatę, potem wyjęła z lodówki dwa jajka. Co rano jadała jajecznicę z tostem. Białko dawało jej siłę, a samo śniadanie przywodziło wspomnienia z lat młodości.

Usłyszała za plecami skrzypienie podłogi; jej brat Joseph znowu był w nastroju do żartów. Zawsze miał skłonność do psot, lubił na przykład w ostatniej chwili usuwać jej krzesło spod siedzenia.

– Daj spokój, Josephie – ofuknęła go, nie odwracając się. – Jestem już za stara na takie zabawy. Ostatnio o mało nie złamałam biodra!

Kolejne skrzypnięcie. Na ścianie mignął cień. Pomyślała, że to Michael albo Jacob. Często tu wpadali, zapewne zwabieni swojską atmosferą kuchni swego dzieciństwa, równie ukochanej przez Ritę.

Rzadziej widywała duchy rodziców, jeśli już, to głównie matki gotującej obiad lub pochylonej nad zlewem i nucącej coś pod nosem przy szorowaniu warzyw. Kiedyś ujrzała ojca: stał na środku salonu i palił fajkę. Niestety, gdy tylko weszła do środka, zniknął nieomal zawstydzony.

Miejscowi ludzie mawiali, że przyczyną takiej aktywności duchów są bogate złoża złota i minerałów zalegające w okolicznych górach. Czytała, że pewien indiański szaman twierdził, iż złoto jest jedyną substancją na Ziemi, która wywołuje tak silne wibracje, pobudza i skupia energię. Wszędzie tam gdzie złoto i minerały występują w dużych ilościach, duchy będą się pojawiały.

Pata przyjęła to wyjaśnienie zupełnie naturalnie. Jej dom miał prawie sto pięćdziesiąt lat i był schronieniem dla pięciu pokoleń. Jak miał nie być nawiedzony?

A co do tego, czemu jej matka miałaby chcieć spędzić wieczność, stojąc przy garach… cóż, Rita doszła do wniosku, że pewnie wkrótce sama się przekona.

Jajecznica była gotowa. Tost z pszennego pieczywa. Herbata Earl Grey. Postawiła wszystko na małym drewnianym stole. Sprawdziwszy jeszcze raz, czy Joseph na pewno nie zabrał jej krzesła, usiadła.

Słońce roztoczyło swój blask nad pasmem cudownych gór Blue Ridge, oblewając wszystko bladoróżową poświatą. Wyjątkowo piękny poranek, pomyślała.

To znaczyło, że pora zrobić, co trzeba. Wstała i poczłapała do kuchennych drzwi. Musiała ze trzy razy porządnie szarpnąć, żeby ustąpiły. Wystawiła głowę na zewnątrz i stanowczym głosem, z którym trzydzieścioro przybranych dzieci nauczyło się nigdy nie dyskutować, rzekła:

– Chłopcze, możesz już wyjść.

Cisza.

– Wiem, że tam jesteś. Nie bój się. Jeśli chcesz porozmawiać, dobrze, ale najpierw kulturalnie się przywitaj. – Po tylu latach obcowania z duchami Rita była mocno zaskoczona, gdy pewnego dnia na tarasie za domem zmaterializował się żywy chłopiec z krwi i kości. Mógł mieć najwyżej osiem, dziewięć lat. Chudziutki, skulony z zimna na porannym mrozie, spuszczona rudoblond głowa, wyraźnie niepewna mina. Przychodził od dwóch tygodni, ale ilekroć ich oczy się spotkały, natychmiast czmychał. Tym razem przynajmniej został w miejscu.

– Dzień dobry – wyszeptał.

– Wielkie nieba, dziecko, zaraz mi tu zamarzniesz na śmierć. Wchodźże. Tylko zamknij drzwi, bo całe ciepło ucieknie.

Zawahał się, ale wtedy zauważył stół ze śniadaniem i jakiś skurcz przebiegł mu po twarzy. Wszedł do środka, ostrożnie zamykając za sobą drzwi. Ten ruch uwidocznił jego sterczące łopatki.

– Jak ci na imię?

– Nie wol…

– Jak ci na imię?

– Wołają mnie Scott.

– A więc, Scott, masz dziś prawdziwe szczęście. Jestem ciocia Rita i właśnie szłam sobie dosmażyć jajek.

Nie protestował, tylko usiadł w ciepłej kuchni wypełnionej zapachem jajecznicy i świeżo opieczonego chleba.

Rita podała mu śniadanie. Zjadł. Dorobiła jeszcze. W końcu, kiedy jego brzuch pod obszerną i wyblakłą koszulą w żółte paski nieco się zaokrąglił, chłopiec odsunął pusty talerz.

– Ciociu Rito – odezwał się w końcu – co myślisz o pająkach?

7

„Kiedy pająk wysnuwa przędzę, jest ona początkowo w formie płynnej, lecz szybko tężeje i tworzy nić nierzadko wytrzymalszą od stali”.

(Christine Morley, Freaky Facts About Spiders, 2007)

Agent specjalny Sal Martignetti czekał na Kimberly w samochodzie. Kiedy wyszła z posterunku, zamrugał światłami. Zerknęła na nieoznakowany samochód po drugiej stronie ulicy i wymownie spojrzała na zegarek. Była głodna, zmęczona i ogólnie w kiepskim nastroju.

W końcu jednak się zdecydowała, głównie dlatego, że Sal wziął sobie do serca radę Maca i trzymał w ręku kubeczek puddingu waniliowego.

Ogrzewanie w samochodzie było ustawione na maksimum. Miła odmiana po chłodzie poranka, który nawet w Atlancie potrafi być dokuczliwy. Kimberly wzięła od Sala sześciopak puddingu, butelkę wody i plastikową łyżeczkę. Po wewnętrznej walce zaproponowała mu jeden kubek, lecz on machnął ręką.

– Nie, to wszystko dla ciebie. Chociaż tyle mogę zrobić.

Czekając, słuchał radia (właśnie jakiś konserwatywny gospodarz talk show perorował, jak to ACLU* niszczy świat), ale gdy Kimberly się usadowiła, wyłączył je.

* American Civil Liberties Union – Amerykańska Unia Swobód Obywatelskich (przyp. tłum.).

– Długo czekasz? – zapytała, zanurzając łyżeczkę w pierwszym kubku. Znali się tylko przelotnie. Raz spotkali się przy grillu na jakimś przyjęciu policyjnym. FBI i GBI to duże instytucje, więc większość agentów to puste nazwiska bez twarzy. Sal nie był wyjątkiem.

Szczupły brunet, żylasty i umięśniony; miał budowę faceta dorastającego w ciężkich warunkach, może nawet w tych samych okolicach, które teraz patrolował. Tego ranka był ubrany w ciemnoszary garnitur, bardziej przypominał mafiosa niż agenta stanowego.

– Ze dwadzieścia minut – odparł, unosząc trzymaną w ręku zatłuszczoną papierową torebkę. – Przynajmniej zdążyłem zjeść śniadanie.

– W środku byłoby ci wygodniej.

– Jeszcze nie wiem, co o nich myśleć – skinął głową w kierunku posterunku Wydziału Policji Sandy Springs, chcąc być może w ten sposób przełamać pierwsze lody.

Kimberly zjadła pudding i otwarła następny. Coś tu było nie tak. Najpierw dzwoni w środku nocy agent GBI i nalega, żeby przyjechała pogadać z jakąś aresztowaną prostytutką, a potem ten sam agent czeka na nią w samochodzie. Usiłowała to przeanalizować, ale do niczego nie doszła.

– Sal – powiedziała w końcu – pudding jest pyszny, ale nie mam zamiaru oddawać kluczy do królestwa za deser, więc jeśli czegoś ode mnie chcesz, zacznij mówić. Za pół godziny muszę być w innym miejscu.

Wybuchnął śmiechem. Oczy mu zabłysły, a rysy twarzy nieco złagodniały. Powinien częściej się śmiać. Kimberly zresztą też.

– Dobra, już mówię: wiesz, że działam w ramach VICMO? Kimberly kiwnęła głową.