– Ktoś trzeci? – powtórzyła z niedowierzaniem Kimberly. – Niby kto, gosposia tego faceta?
– Wyobraź sobie taką sytuację: żona robi porządek w szufladzie męża i między skarpetkami znajduje plik praw jazdy. To nie może znaczyć nic dobrego, bo niby jak wytłumaczyć obecność w rzeczach małżonka dokumentów trzech młodych kobiet? Z drugiej strony boi się go o to spytać wprost, więc wkłada dokumenty do koperty i dyskretnie przekazuje pierwszemu napotkanemu policjantowi. W ten sposób tłumi wyrzuty sumienia, a jednocześnie umywa ręce.
– Dopóki nie natrafi na następne trzy prawa jazdy – dorzuciła Kimberly.
– Może facet miał też bałagan w szufladzie z majtkami?
Kimberly uniosła brew, próbując to przeanalizować. Tyle rzeczy nie pasowało w tej sprawie, że nie wiedziała, od czego zacząć. Znika sześć dziewcząt, z których tylko jedną formalnie uznano za zaginioną. Nie ma ciał ani żadnych śladów zbrodni, za to są dwie koperty zawierające coś, co można śmiało uznać za „trofea” seryjnego mordercy. Z tym że wcale nie musiały pochodzić od niego, lecz od osoby z jego otoczenia, która bała się iść prosto na policję, ale miała na tyle rozsądku, żeby dostarczyć dokumenty w sposób niepozostawiający absolutnie żadnych śladów.
I pojawia się Delilah Rose, aresztowana młoda prostytutka, która twierdzi, że ma dowody świadczące o zaginięciu jej koleżanki po fachu i upiera się, aby porozmawiać o tym tylko z Kimberly.
Ta dziewczyna nie dawała jej spokoju. Nie podobało się jej, w jaki sposób ją zaszufladkowała, wyłącznie na podstawie czegoś, co kiedyś tam zobaczyła w telewizji. Sprawa Eco-Killera to dawne dzieje. Choć media okrzyknęły Kimberly bohaterką, ona sama wiedziała, że nie zdążyła uratować wszystkich dziewcząt.
– Wyciągnęłaś od niej coś ciekawego? – zapytał Sal. – Wymieniła któreś z tych nazwisk? Bo w zależności od tego co powiedziała, może moglibyśmy stworzyć wspólną grupę śledczą. Może szef w końcu dałby mi zielone światło, gdyby się dowiedział, że sprawą zainteresowali się federalni.
– Przykro mi, ale chyba oboje mamy pecha. Historyjka, którą mi przedstawiła Delilah Rose, w ogóle nie trzyma się kupy. Dziewczyna plątała się, nie potrafiła nawet powiedzieć, jak się naprawdę nazywa.
– Cholera, czyli Delilah to tylko pseudonim? A wzięli od niej chociaż odciski palców?
– O, jestem pewna, że zadzwonią, jak tylko sprawdzą w bazie. Pewnie potrwa to z pięć, sześć tygodni.
– No to co ci powiedziała? Siedziałaś tam godzinę. Domyślam się, że nie rozmawiałyście wyłącznie o pogodzie.
Kimberly znów przyjrzała się Martignettiemu. Trzymała rękę w kieszeni, gdzie schowała szkolny sygnet Ginny Jones. Informacja jest przedmiotem gry. Z informatorami. Z kolegami po fachu. Nawet z małżonkami. Mimo tej całej gadki o współpracy Sal uważał, że to jego sprawa.
– Nie wymieniła żadnego nazwiska z twojej listy – poinformowała go zgodnie z prawdą. – Nie mówiła też nic o tym, żeby zaginęła więcej niż jedna prostytutka. Ona po prostu boi się o los swojej przyjaciółki. Virginia „Ginny” Jones. Mówi ci to coś?
Sal pokręcił głową, wyjął kartkę i zanotował nazwisko.
– Nie. Pierwsze słyszę. Za to znalazłem nazwiska trzech kolejnych zaginionych kobiet, które nie pasują do podrzuconych dokumentów. Jeszcze nie wiem, co to oznacza. Może po prostu wyjechały z miasta, a może żona jeszcze nie porządkowała szuflady z koszulkami.
– Od jak dawna nad tym pracujesz?
– Od roku – odparł. – Trochę intensywniej, odkąd dostałem drugą kopertę.
– Twój szef musi być zachwycony.
– Facet powinien mieć jakieś hobby, nie?
– Szukanie zaginionych prostytutek?
– Szukanie zaginionych kobiet – sprostował ostro. – Czyichś córek, sióstr, matek. Wiesz, jak się muszą czuć ich bliscy, kiedy co wieczór kładą się spać, nie wiedząc nawet, czy one żyją? Nikt nie zasługuje na taki los.
Kimberly nie miała nic do dodania. Dobrze się złożyło, bo akurat dostrzegła godzinę na zegarze. Otwarła drzwi, cały czas ściskając w kieszeni sygnet.
– Muszę lecieć.
– Hej, gdzie ostatnio widziano tę Jones?
– W klubach Sandy Springs.
– Możesz podać nazwy? Jak ona wygląda?
– Mówiłam ci, że Delilah była mało konkretna.
– Zadzwonisz do niej?
– Teoretycznie to ona powinna zadzwonić do mnie. Dzięki za pudding, Sal. Cześć.
8
„Pająki są wyłącznie mięsożerne”.
(B. J. Kaston,
How to Know the Spiders, wydanie III, 1978)
Z Henriettą nie było najlepiej. Leżała na grzbiecie od prawie trzech dni, ale nie dostrzegał żadnych oznak postępu. Starał się jej nie dotykać, ponieważ wiedział, że nawet najdelikatniejsze badanie może się w takich okolicznościach fatalnie skończyć.
Była już stara, miała prawie piętnaście lat. To pogarszało sytuację. Widząc pierwsze symptomy wylinki, przezornie przeniósł ją na „OIOM”, gdzie mogła w spokoju odpoczywać w ciemnym wilgotnym środowisku. Za pomocą cienkiego pędzelka musnął jej odnóża gliceryną, ze szczególnym uwzględnieniem trzeciego i czwartego kompletu stawów. Teoretycznie powinno to pomóc zmiękczyć pierścienie pancerza i ułatwić Henrietcie wydostanie się z niego.
Niestety nie pomogło. Stał teraz przed terrarium, patrzył na nią i zastanawiał się nad podjęciem bardziej drastycznych kroków. Być może nadeszła pora, żeby poświęcić jedną nogę.
Wylinka to bardzo niebezpieczny okres w życiu ptasznika. Żeby pająk mógł rosnąć, raz w roku musi zrzucić stary, za ciasny pancerz. Wydostaje się z niego już uzbrojony w nową, większą osłonę. Między wylinkami pod zewnętrznym szkieletem cały czas tworzy się nowy. Mniej więcej co dwanaście miesięcy, przygotowując się do właściwej transformacji, organizm pająka wydziela specjalny płyn. Enzymy zaczynają rozpuszczać jedną warstwę starego pancerza, gdy tymczasem narosłe na nowym włoski zaczynają go wypychać.
U ptasznika miejsce po wyczesanych włoskach na odwłoku zmienia kolor z brązowego na czarny, co jest sygnałem rozpoczęcia tego właśnie etapu. Niedługo potem pająk przewraca się na grzbiet i następuje właściwe linienie. Może ono trwać od dwudziestu minut do trzech dni.
Chyba że w międzyczasie pająk zdechnie.
Już zdążył zauważyć niepokojące objawy. Osłabiona wiekiem Henrietta nie miała siły uwolnić odnóży. W miarę upływu czasu jej nowy pancerz coraz bardziej twardniał, uniemożliwiając pozbycie się starego.
Będzie musiał szybko coś zrobić, bo inaczej Henrietta umrze uwięziona w pułapce, którą sama stworzyła.
Mógłby jej amputować parę nóg. Wystarczy chwycić za udo, szybko przekręcić i gotowe. Brzmi to nieprzyjemnie, ale utrata odnóża nie jest dla pająka wielką tragedią.
Inne wyjście to operacja.
Nigdy tego nie robił, ale naczytał się sporo na różnych forach internetowych prowadzonych przez hodowców pająków. Niewiele wiadomo o opiece nad chorym ptasznikiem. W końcu mało kto przeprowadza sekcje zwłok zdechłych pająków czy bada przyczynę zgonu. Prawdziwy miłośnik urządza swemu pupilowi pogrzeb bądź umieszcza go w gablotce. Ale większość hodowców po prostu wyrzuca zwłoki.
Przez wiele lat zdołano jednak ustalić pewne podstawowe zasady. Do stworzenia miniOIOM-u użył kubka po jogurcie, który dokładnie przepłukał wybielaczem i wyściełał papierowym ręcznikiem wysterylizowanym wcześniej w piekarniku, a następnie nasączonym wystudzoną przegotowaną wodą. Zaczekał, aż wszystko razem osiągnie temperaturę pokojową i dopiero wtedy ułożył Henriettę na ręczniku i przykrył kubek wieczkiem, w którym zrobił trzy dziurki.