– No i czego się dowiedziałaś, kochanie?
– Uważaj, ten sarkazm może cię kosztować dodatkowe dyżury wstawania w nocy.
– Zrozumiałem.
Posłała mu wymowne spojrzenie. Mac wzruszył ramionami.
– Ale mnie to naprawdę interesuje. Cały dzień spędziłem w furgonetce, wysłuchując dyskusji dwóch dealerów o tym, jak to Keanu Reeves jest najbardziej niedocenionym aktorem naszych czasów.
– Chodziło im o rolę w Niebezpiecznej szybkości?
– Raczej o to, że odmówił zagrania w drugiej części.
– Święta prawda.
– No dobra. Mów dalej, co z tym sygnetem.
Udobruchana Kimberly kontynuowała.
– Alpharetta High School to ogromna szkoła.
– Alpharetta w ogóle jest ogromna. – Kiedyś rozglądali się tam za domem. To prężnie się rozwijające miasto, położone niedaleko na południe od nich, zamieszkane w większości przez zamożną klasę średnią. I ten gwałtowny rozwój stał się w końcu czynnikiem odstraszającym. Liczba mieszkańców od 1980 roku wzrosła z trzech do pięćdziesięciu tysięcy – miasto zaczęło dosłownie pękać w szwach ze wszystkimi tego konsekwencjami, jak rosnące obciążenia budżetowe czy tłok na drogach.
– Prawie dwa tysiące uczniów – oznajmiła Kimberly.
– To mnie trochę przeraziło. W takim molochu trudno odszukać jedną osobę. Ale wtedy mnie oświeciło: dział sportowy. Nie uwierzysz, co tam znalazłam.
– Delilę Rose? – strzelił Mac.
– Nie. Tommy'ego Marka Evansa. Rozgrywający szkolnej reprezentacji, klasa maturalna dwa tysiące sześć. Było tam jego zdjęcie, statystyki meczów, wszystko. Oprócz tego znalazłam zdjęcia i dane wszystkich cheerleaderek, zawodników szkolnych drużyn, członków kółka teatralnego, szachowego – co tylko chcesz. Mówię ci, już nie trzeba śledzić MySpace i YouTube. Każda instytucja publiczna ma swoją stronę internetową, która jest darmowym źródłem danych osobowych młodych Amerykanów. Spójrz, nawet nie musiałam się ruszać zza biurka – dysponując tylko szkolnym sygnetem, dzięki Internetowi dotarłam niemal pod drzwi Tommy'ego.
– Nie pozwolę naszemu synowi trzymać komputera w pokoju – stwierdził Mac. – Internet jest jak wielka brama, a ja wolałbym mieć oko na to, co lub kto się przez nią przedostaje do naszego domu.
– Nasza córka pewnie nigdy w życiu nie użyje komputera – odparowała Kimberly. – Zanim zdąży się nauczyć pisać na klawiaturze, wszyscy będą mieli Internet w komórce, a tego już nie będziemy w stanie kontrolować.
– Nie musi mieć własnego telefonu.
– Ach, więc zamierzasz być surowym tatusiem, który każe jej wracać o określonej godzinie, a w szafie trzyma strzelbę, tak?
– Oczywiście. Ale też kupiłbym jej kucyka. Yyy… To znaczy, kupiłbym m u kij bejsbolowy.
Kimberly dosłyszała pomyłkę i wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
– Mam cię, marzy ci się córeczka…
– Obojętnie co, byle było zdrowe i wesołe…
– Chciałbyś kupować śliczne różowe sukieneczki…
– Co ja poradzę, że te ubranka dla dziewczynek są takie słodkie?
Kimberly wybuchnęła śmiechem, bo wyobraziła sobie swego wysokiego, potężnego męża, jak krąży wśród miniaturowych wieszaczków. Chyba jednak podobają mu się małe różowe sukienki. I chyba rzeczywiście kupiłby dziecku kucyka. Oraz rewolwer wraz z kursem bezpiecznego obchodzenia się z bronią.
– Skoro już skończyłaś się ze mnie nabijać – wstał i z niby-urażoną miną zaczął zbierać papierowe talerze ze stołu – powiedz mi, co zamierzasz z tym zrobić?
– Chodzi ci o to, że sprawdzam tropy w śledztwie, którego nie ma?
– No właśnie.
Nie umiała odpowiedzieć.
– Co myślisz o Salu? – spytała.
– W porządku gość. Ma opinię takiego, co jak się uprze, to nie odpuści.
– Czy to typ renegata? Niezależny, samodzielny, wchodzi w konflikty z przełożonymi?
– Teraz mówisz o sobie, kochanie.
– Fakt – kiwnęła głową Kimberly.
Zadzwonił telefon.
Mac spojrzał na żonę.
– To twój.
Kimberly z westchnieniem podniosła się z krzesła.
– Wiedziałam, że nie powinniśmy gadać o pracy. Wywołaliśmy wilka z lasu.
Kolejny dzwonek.
Po posiłku czuła się pełna. Szukając komórki w przepastnej torbie, gładziła się po brzuchu, prosząc maleństwo, żeby przestało tak niemiłosiernie kopać w te ciastka.
Trzeci dzwonek.
W końcu znalazła komórkę i spojrzała na wyświetlacz: to był jeden z numerów alarmowych biura FBI w Atlancie, co wydało jej się bardzo dziwne. Dostawała telefony od szefa, innych agentów, ale nigdy z biura oficera dyżurnego. Wzruszyła ramionami i otwarła klapkę.
– Agentka specjalna Quincy. A wtedy…
Odległe i ciche, niczym szept w ciemności:
– Pomocy…
– Przepraszam, kto mówi?
– Niech mi pani pomoże…
Kimberly zamachała do Maca, żeby wyjął kartkę i długopis.
– Dodzwoniłeś się do agenta federalnego. Podaj mi swoje nazwisko, a postaram się pomóc.
– Nie pamiętam… On mi je odebrał… Może… gdybym tylko znów je odnalazł…
– Kto odebrał? Co? Mów, ja słucham.
Mac z długopisem i kartką w ręku stanął obok i spojrzał na nią pytająco.
Szept w słuchawce:
– Niedługo się pani dowie…
Przerwano połączenie. Kimberly próbowała oddzwonić, lecz numer był zablokowany.
Kompletnie zdumiona odłożyła komórkę. Mac wciąż stał obok, czekając na zanotowanie danych, których rozmówca w końcu nie podał.
– Delilah Rose? – spytał.
– Nie. To był raczej głos chłopca.
Telefon zadzwonił znowu tuż po drugiej w nocy. Kimberly miała kłopoty z zaśnięciem, jak gdyby to przeczuwała. Poczuła, jak leżący obok Mac napręża ciało na dźwięk pierwszego dzwonka. Wiedziała, że też nie śpi.
Usiadła i zapaliła lampkę. Na szafce przy łóżku leżała komórka oraz przygotowany notes, długopis i dyktafon. I znów na wyświetlaczu pojawił się numer alarmowy. Tym razem Kimberly była mądrzejsza.
Skinęła na Maca, uruchomiła dyktafon i włączyła w telefonie zewnętrzny głośnik, żeby oboje słyszeli.
– Agentka specjalna Quincy.
Z początku w słuchawce była cisza. Żadnego głosu ani trzasku. Potem gdzieś z daleka, jakby w tle, odezwał się ten sam szept.
– Ciii…
Kimberly spojrzała na Maca. Położyła telefon między nimi i przybliżywszy ucho, nagle to usłyszała.
Jęki. Dyszenie. Odgłos dwóch ciał uderzających o siebie. Stłumiony okrzyk bólu.
– Lubisz, kiedy tak robię? Dobrze ci? Odpowiadaj! Ciche, płaczliwe błaganie.
– Tak myślałem.
Kimberly musiała zakryć dłonią usta, żeby nie krzyknąć. Mac zamarł. On też to słyszał i dobrze wiedział, co to znaczy. Byli świadkami gwałtu. Kimberly nasłuchała się takich taśm. To część pracy, którą ojciec przynosił do domu, zanim się zorientował, że córki wkradają się do jego gabinetu i przesłuchują je.
Czy to było nagrane czy działo się na żywo? Nie miała pojęcia, ale wyobraźnia zadziałała i nagle zrobiło się jej niedobrze.
Znów odezwał się szept, tym razem bliżej słuchawki.
– Ciii…
Teraz rozległ się rytmiczny, metaliczny łomot. To kajdanki uderzające o ramę łóżka, jakby ktoś usiłował się z nich uwolnić. Potem charakterystyczny głuchy zgrzyt ostrza przesuwającego się wolno po osełce.
Nagle do Kimberly dotarło, że cokolwiek się dzieje po tamtej stronie, zmierza ku czemuś o wiele gorszemu.
Pośpiesznie nagryzmoliła na kartce: „NAMIERZCIE GO!!!”.