Выбрать главу

Mac odrzucił kołdrę, wyskoczył z łóżka i chwycił za telefon stacjonarny.

–  Wiesz, czego od ciebie chcę.

– Mmm, mmm, mmm.

– Tylko jedno imię. Czy to takie trudne? Ktoś, kogo kochasz, komu ufasz, kogo możesz nazwać przyjaciółką. Niczego więcej od ciebie nie żądam. Obiecuję ci za to, że twoja śmierć będzie szybka.

–  Tu agent specjalny Michael McCormack, proszę mnie połączyć z agentką Lynn Stoudt. Pilnie potrzebna pomoc…

Krótkie szarpnięcie, jakby ktoś zrywał z ust taśmę.

Wrzask. Potworne, przeraźliwe wycie, które trwało i trwało, aż Kimberly wepchnęła sobie w usta pięść, a i tak czuła, jak wibruje w całym jej ciele.

Szept, jeszcze bliżej słuchawki:

– Ciii…

–  Gadaj!

– Błagam…

Świst ostrza. Kolejny ochrypły krzyk.

–  Mogę cię żywcem obedrzeć ze skóry. Chcesz popatrzeć?

– O Boże, Boże, Boże…

–  Skarbie, mamusia ci nie mówiła? Bóg nie istnieje. Jestem tylko ja, twój zbawiciel i twoje przekleństwo, więc lepiej zrób, co mówię, bo ci oberżnę te twoje chude, blade policzki!

– Ale ja nie wiem… AUAAAAA!

– TYLKO JEDNO IMIĘ!

– Nie, błagam. Jezus Maria. Nie!

Kobieta wpadła w histeryczny lament. Mężczyzna też na nią krzyczał, z uporem żądając, by podała mu imię, a wszystkiemu cały czas towarzyszyły obrzydliwe wilgotne odgłosy i głośne łomotanie.

Kimberly czuła, że zaczyna się wyłączać, znikać wewnątrz własnego ciała, odpływać daleko od tego miejsca i tej chwili, w której zniewolona kobieta błaga o życie, a jakiś szaleniec wymachuje nożem.

Głos przy uchu:

– Ciii…

Mac na drugim końcu pokoju:

– Lynn? Muszę szybko namierzyć gościa na telefonie. Dzwoni na komórkę mojej żony. Numer…

–  No i jak, podobało ci się? Odpowiadaj, kurwa! Będzie jeszcze gorzej. Nie przestanę, dopóki nie usłyszę, jak wypowiadasz imię…

– Boże, Boże, Boże.

– Mówiłem ci, Boga NIE MA!

– AAA!

– GADAJ! -K… K… Karen.

– A dalej? Jak się nazywa? Skąd ją znasz?

– Nie wiem, nie wiem, nie wiem.

Krótki przeraźliwy krzyk. Oprawca musiał zrobić coś strasznego.

–  Kłamiesz, dziwko! Gdyby to był ktoś ważny, znałabyś nazwisko.

– Błagam, błagam…

– Daję ci ostatnią szansę. Jeżeli nie odpowiesz, przysięgam, że następne cięcie będzie w miejscu, które bardzo sobie cenisz. Liczę do trzech: raz… dwa…

– Virginia! – wydusiła z siebie kobieta. – Nazywa się Virginia. Ginny Jones.

– A dlaczego ją kochasz?!

– To moja córka.

Cisza.

–  Doskonale – powiedział mężczyzna.

To co usłyszeli potem, nie pozostawiało żadnych wątpliwości.

Mac nią potrząsał. Czyżby zemdlała? Wolała myśleć, że nie. Nigdy wcześniej jej się to nie zdarzyło. Zdezorientowana spojrzała na łóżko. Telefon wciąż tam leżał, wyświetlacz zgasł. Czy to był tylko zły sen?

Wtedy podniosła wzrok i zobaczyła ponurą twarz Maca i udrękę w jego oczach.

– Rozłączył się – powiedział cicho. – Już po wszystkim.

Ale Kimberly potrząsnęła głową.

– Nie, Mac. To dopiero początek.

10

„Większość gatunków nie jest wybredna, jeśli chodzi o pokarm. Zadowolą się wszystkim, co im stanie na drodze”.

(B. J. Kaston, How to Know the Spiders, Wydanie III)

W związku z wizytą porannego gościa Rita przygotowywała się do wyjścia na zakupy. To był powolny proces. Najpierw wgramoliła się do swojej starej wanny na lwich łapach, puściła cienki strumyk letniej wody (nie można sobie pozwalać na marnotrawstwo) i za pomocą mocno zużytej kostki mydła wyszorowała całe ciało.

Kiedyś miała w mieście zaprzyjaźnioną fryzjerkę, do której chadzała się czesać. Z czasem stało się to zbyt kosztowne, zwłaszcza dojazdy. Zapuściła więc włosy, które tworzyły teraz długi biały welon, okrywający jej ramiona niczym delikatna koronka.

Założyła kalesony, flanelową piżamę i czarne spodnie po matce, mocno ściągając je w pasie. Czerwona kraciasta koszula ojca sięgała jej prawie do kolan, ale była ciepła i w dobrym stanie. Po tylu latach wciąż pachniała tytoniem z fajki.

Włożyła też jego skarpetki, te wełniane, w których stopom jest przyjemnie i ciepło, nawet gdy na dworze panuje trzydziestostopniowy mróz, a wiatr zrywa czapki z głów.

Na wierzch narzuciła ciężki płaszcz, czapkę, szalik i rękawice po bracie. Idąc do kuchni po pieniądze schowane w słoiku, o mało się nie przewróciła pod ciężarem tego wszystkiego. Przeliczyła cenną zawartość. Ubezpieczalnia płaciła jej co miesiąc sto czternaście dolarów i pięćdziesiąt dwa centy. W lecie dało się wytrzymać, miała własne warzywa z ogródka i zbierała przy drodze jeżyny. Zimą było jednak ciężko. Kupowała pieczywo z poprzedniego dnia, przeterminowane mięso i nadgniłe warzywa. Uważała, że jeśli coś się dostatecznie długo pogotuje, można to jeść bez obaw.

Naliczyła jedenaście dolarów i czterdzieści pięć centów. Powinno starczyć.

Pokręciła się jeszcze trochę po domu i w końcu podeszła do drzwi.

– Aha, Josephie – powiedziała przed wyjściem – nie wykorzystuj mojej nieobecności do głupich żartów. Dokładnie wiem, gdzie leżą moje szczotki do włosów i srebra. Chcesz kłopotów, idź psocić do sąsiadów. Pani Bradford i tak zawsze była zimna jak głaz.

Zachichotała, otworzyła drzwi i trzymając się mocno drewnianej poręczy, powoli zeszła po schodkach.

Ona i jej bracia nigdy nie lubili pani Bradford. Kiedyś na nich naskarżyła, przyłapawszy ich na zjadaniu jabłek z jej drzewa. Cóż, jeżeli nie chciała, żeby dzieci jadły jej jabłka, czemu sama ich nie pozbierała? Kto to słyszał, żeby sąsiad sąsiadowi żałował paru jabłek?

Zmarła przed dziesięcioma laty. Może Joseph ją odszuka, zadzwoni i zrobi to, co tam duchy robią, kiedy się nudzą na tamtym świecie.

Jednostajnym, kołyszącym się krokiem ruszyła w stronę miasta.

Mieszkała przy bocznej uliczce, niezbyt daleko od centrum. Kiedyś w tej okolicy były same duże parcele, na których stały małe, lecz wytworne letnie rezydencje. To pradziadek

Rity zbudował należący do rodziny staroświecki wiktoriański dom – potrzebował wytchnienia od upałów panujących w Atlancie. Czasy się zmieniły. Działki sprzedano, a potem podzielono. Stare zabudowania po kolei znikały. Teraz Ritę otaczała mieszanina prefabrykowanych willi w stylu kolonialnym, domów na kółkach i tanich bungalowów.

Przypuszczała, że zamieszkują je młodzi ludzie, którzy obsługują gości w restauracjach i hotelach w sezonie letnim i jesiennym, kiedy liczba turystów dziesięciokrotnie przewyższa liczbę mieszkańców i nawet kupno chleba staje się problemem.

Ale nie była pewna. Rzadko wychodziła z domu i nie spotykała się z sąsiadami. Zbytnio zajmowali ją umarli.

A jednak podejrzewała, że wie, skąd się wziął ten chłopiec. Ich dom stał przy tej samej ulicy, lecz nieco wyżej, na wzgórzu. Jeden z ostatnich przykładów niegdysiejszej wspaniałej zabudowy obecnie prezentował się kiepsko: łuszcząca się fasada, wypaczone okna, wykrzywiony ganek. Czasami widziała, jak w środku nocy świeci się tam światło. O tej porze wszyscy przyzwoici ludzie powinni spać (a nie leżeć w łóżku z otwartymi oczami, jak ona). Dziwne mieli zwyczaje jego mieszkańcy.