Выбрать главу

Tommy się rozpromienił. Sięgnął do kieszeni i wyjął foliową torebkę z łańcuszkiem. Pewnie kupił w pierwszym lepszym supermarkecie. Czternaście karatów: zzielenieje jej od tego skóra na szyi.

Szlag by to trafił. I to wszystko za coś takiego?

Wzięła łańcuszek, zawiesiła na nim sygnet i uśmiechnęła się do Tommy'ego.

Przyciągnął ją do siebie i mocno pocałował. Nie broniła się. Potem jednak znów zaczął się do niej dobierać, najwyraźniej chcąc scementować ich nowy związek szybkim numerkiem w krzakach.

Boże, ależ była zmęczona.

Odepchnęła go z wysiłkiem. Musiała się zmierzyć z osiemdziesięcioma kilogramami chodzącego testosteronu.

– Tommy – wysapała. – Nie mogę się spóźnić, zapomniałeś? Dostanę szlaban i co, od tego mamy zacząć nasz nowy związek?

Na rumianej twarzy wykwitł szeroki uśmiech.

– No tak, masz rację. Ale, Chryste, Ginny…

– Dobra, dobra. Wskakuj do auta, przystojniaku. Zobaczymy, jak szybko umiesz jeździć.

Tommy umiał jeździć bardzo szybko, ale nim dotarli pod dom Ginny, i tak było już po jedenastej. Na ganku paliło się światło, ale firanki nawet nie drgnęły.

Może matka wyszła i nie dowie się o spóźnieniu? Ginny miała ciężki dzień i wolałaby uniknąć kłótni.

Tommy chciał zaczekać, aż Ginny znajdzie się bezpiecznie w środku. Przekonała go, że to tylko pogorszy sprawę; mama może wyjść i zrobić awanturę. Nalegał. Zabrawszy jej cenne pięć minut, w końcu zrezygnował.

Mój bohater, pomyślała z ironią i odwróciła się w stronę domu.

Szary i skromny, nie miał nawet trawnika. Nijaki na zewnątrz, jeszcze bardziej nijaki w środku. Ale co tam, przynajmniej prawdziwy dom, a nie jakaś przyczepa. Bo kiedyś Ginny miała tatę. To był wysoki i przystojny mężczyzna o donośnym, tubalnym śmiechu, który codziennie po powrocie z pracy brał ją na ręce i podrzucał do góry.

Pewnego dnia zginął. Wracał autem od klienta, któremu remontował mieszkanie i wpadł w poślizg na oblodzonej drodze. Ten dom został kupiony za pieniądze z ubezpieczenia.

Matka musiała się imać różnych zajęć, żeby utrzymać rodzinę.

Ginny szarpnęła za klamkę. Frontowe drzwi były zamknięte. Wzruszyła ramionami i poszła sprawdzić tylne. Te też były zamknięte. Spróbowała uchylić okna, choć z góry wiedziała, że się nie otworzą. Matka lubiła szczelnie się zamykać. Ta dzielnica może kiedyś należała do porządnych, ale to było dziesięć lat i jedną warstwę społeczną temu.

Zapukała do drzwi. Nacisnęła dzwonek. Nawet nie zadrżała firanka.

A więc mama dotrzymała słowa. Mama, która była przekonana, że gdyby Ginny tylko wzięła się za siebie, mogłaby coś osiągnąć, zamknęła przed nią drzwi na noc.

Chrzanić to. Pójdzie się przejść. Może za godzinę lub dwie matka stwierdzi, że córka już dostała wystarczającą nauczkę.

Szła pogrążoną w mroku ulicą, mijając następne tak samo ciasne domy. Ci ludzie kiedyś mieli pracę. Teraz wielu z nich nie ma z czego żyć.

Kiedy mijała skrzyżowanie z wiejską szosą, minął ją duży czarny SUV. Dwadzieścia metrów dalej rozbłysły czerwone tylne światła i auto zatrzymało się z piskiem opon. Z okna wychyliła się głowa. Było ciemno, więc widziała tylko zarys czapki z daszkiem. Głęboki baryton spytał:

– Może podwieźć?

Ginny nie zastanawiała się długo. Auto wyglądało na drogie, głos budził zaufanie. Może wieczór nie jest jeszcze stracony.

Zrozumiała swój błąd pięć minut później. Najpierw wsiadła do przestronnego wozu i dotknęła ręką miękkiego skórzanego siedzenia. Chichocząc zalotnie, powiedziała kierowcy, szczupłemu mężczyźnie w średnim wieku, że zabrakło jej benzyny w aucie i czy w związku z tym nie mógłby jej podrzucić kilka ulic dalej.

Kierowca niewiele mówił. Skręcił tylko w lewo, w prawo, a potem nagle się zatrzymał na zapleczu ogromnego magazynu samoobsługowego i wyłączył silnik.

Wtedy Ginny poczuła ciarki na plecach. Kiedy jesteś pierwszy raz z obcym facetem, zawsze pojawia się ten moment strachu. Szybko się jednak reflektujesz, że nie ma czego się bać, bo taki dupek nie odbierze ci przecież nic, czego byś dawno nie straciła.

Ale on nagle się odwrócił i Ginny ujrzała przed sobą ponurą twarz bez wyrazu. Mocna, kwadratowa szczęka, zaciśnięte usta, czarne czeluście oczu.

I wtedy, zupełnie jakby przewidywał jej reakcję, jakby chciał się nasycić widokiem jej miny, powolutku odchylił daszek czapki i pokazał czoło.

Ginny zacisnęła w kieszeni dłoń na sygnecie Tommy'ego. Jedno spojrzenie na to, co ten człowiek sobie zrobił, uświadomiło jej kilka rzeczy naraz: matka już nie będzie musiała wymyślać dla niej kar, a napalony Tommy oszczędzi sobie wstydu przed kolegami.

Ponieważ nie było mowy, żeby ten mężczyzna kiedykolwiek pozwolił jej wrócić do domu.

Niektóre dziewczyny mają spryt, inne krzepę, jeszcze inne są szybkie. A Ginny, biedna Ginny, już cztery lata temu, gdy narzeczony jej matki po raz pierwszy wszedł do jej sypialni, nauczyła się, że może ocalić skórę tylko w jeden sposób.

– No dobra – rzuciła. – Przejdźmy do rzeczy: ty mi powiesz dokładnie, co mam ci zrobić, a ja tymczasem zacznę się rozbierać.

1

O tym nikt ci nie opowie, poznasz to dopiero wtedy, gdy tego doświadczysz na własnej skórze:

Boli tylko kilka pierwszych razów. Krzyczysz. Nie możesz przestać, aż zaczyna cię drapać w gardle, puchną oczy, a w ustach czujesz dziwny smak, jakby żółć, wymioty i łzy wymieszane ze sobą. Wołasz mamę. Modlisz się do Boga. Nie rozumiesz, co się dzieje. Nie możesz w to uwierzyć.

Ale to się dzieje naprawdę.

Więc po jakimś czasie milkniesz.

Groza nie trwa wiecznie. Nie można cały czas się bać. Nie da się. To wymaga za dużo energii. Strach tak naprawdę pojawia się tylko w obliczu nieznanego, ale kiedy coś się dzieje dostatecznie często, systematycznie jesteś bity, gwałcony, zastraszany, to już nie jest dla ciebie nieznane, prawda? Zachowania, które kiedyś cię szokowały, krzywdziły, zawstydzały, stają się normą. Tak teraz wygląda twoja codzienność. To jest twoje nowe życie.

Stałeś się okazem w kolekcji.

2

Pająki stale się rozglądają za ofiarą, ale same też są celem drapieżników. Sprytne kryjówki i sposoby maskowania się pozwalają im unikać kłopotów”. (Herbert W. i Lorna R. Levi, Spiders and Their Kin, A Golden Guide,St. Martins Press, 2002)

– Mamy problem.

– Co ty powiesz. Masowa produkcja metamfetaminy, dalsze ubożenie klasy średniej, że nie wspomnę o całej awanturze wokół globalnego ocieplenia…

– Nie, nie, nie. Mówię serio.

Kimberly westchnęła. Od trzech dni prowadzili oględziny miejsca katastrofy samolotu. Zdążyła się już znieczulić na smród paliwa lotniczego i swąd zwęglonych ciał. Była przemarznięta, odwodniona, a do tego złapała ją kolka. W tej sytuacji musiałoby się zdarzyć coś naprawdę ważnego, żeby uznała to za problem.

Dopiła resztę wody z butelki, odwróciła się tyłem do miasteczka namiotowego, mieszczącego obecnie centrum dowodzenia, i spojrzała na kolegę z ekipy.

– Dobra, Harold. Mów, co się stało.

– Musisz to zobaczyć na własne oczy.

Nie czekając na jej odpowiedź, ruszył truchcikiem przed siebie. Kimberly nie miała wyboru – pobiegła za nim. Poruszali się po zewnętrznym obwodzie ogrodzonego taśmą terenu, który kiedyś był sielską łąką otoczoną gęstym lasem. Teraz połowa drzew miała pościnane czubki, a w ziemi widniała długa i głęboka wyrwa zakończona kupą złomu składającą się z nadpalonego kadłuba samolotu, pogiętego prawego skrzydła i zgniecionego traktora.