Выбрать главу

Zbieranie śladów na miejscach wypadków lotniczych to szczególnie brudna robota. Obszar oględzin jest zwykle rozległy, najeżony pułapkami w postaci sterczących kawałków metalu i rozbitego szkła. Istnieje też zagrożenie biologiczne. To może przytłoczyć nawet najwytrawniejszego detektywa. Trzeciego dnia po południu ekipa Kimberly mogła już zakończyć pierwszy, najgorszy etap, kiedy to nie wiadomo, w co włożyć ręce, i rozpocząć proces dokumentowania zabezpieczonych śladów, ciesząc się perspektywą zjedzenia nazajutrz kolacji we własnym domu. Zużywano mniej tabletek od bólu głowy, a przerwy na lunch były coraz dłuższe.

Tym bardziej nie wiadomo, po co Harold odciągał teraz Kimberly od centrum dowodzenia, szumu generatora, gwaru dziesiątków techników pracujących na rumowisku.

Cały czas biegł prosto przed siebie. Pięćdziesiąt, sto, trzysta metrów…

– Harold, co jest grane?

– Jeszcze z pięć minut. Wytrzymaj.

Przyśpieszył kroku. Kimberly, która nigdy się nie poddawała, zacisnęła tylko zęby i dzielnie podążała za nim. Dotarli na skraj zagrodzonego terenu i Harold skręcił prosto w mały zagajnik, gdzie wszystko się zaczęło. Zbielałe kikuty drzew wbijały się w pochmurne zimowe niebo.

– Mam nadzieję, że to coś ważnego, bo…

– Uhm.

– Bo jeśli chcesz mi pokazać jakiś wyjątkowo rzadki mech albo zagrożony gatunek trawy, to cię zabiję.

– Nie wątpię.

Wskoczył między połamane drzewa i zaczął kluczyć w gęstych zaroślach. Gdy się wreszcie zatrzymał, Kimberly o mało na niego nie wpadła.

– Spójrz w górę – powiedział.

Kimberly zadarła głowę.

– O cholera. Mamy problem.

* * *

Agentka specjalna FBI Kimberly Quincy miała wszystko: urodę, inteligencję i dobre geny – była córką legendarnego specjalisty od sporządzania portretów psychologicznych zbrodniarzy, człowieka, którego w Akademii w Quantico stawiano na równi z takimi sławami jak Douglas i Ressler. Miała włosy do ramion w kolorze ciemnoblond, niebieskie oczy i szlachetne rysy twarzy – spadek po zmarłej matce, stanowiącej źródło plotek, od których nie uwolni się do końca swej kariery.

Szczupła, wysportowana, wysoka na metr siedemdziesiąt Kimberly była znana ze swej wytrzymałości fizycznej, biegłości w posługiwaniu się bronią oraz silnej niechęci do bezpośredniego kontaktu fizycznego. Nie należała do osób, które lubi się od pierwszej chwili, ale z pewnością wzbudzała szacunek.

Rozpoczynała właśnie czwarty rok służby w biurze terenowym FBI w Atlancie. Nareszcie przydzielono ją do Wydziału Kryminalnego i mianowano szefową jednego z trzech miejscowych zespołów ERT*.

* Evidence Response Team – specjalna jednostka FBI zajmująca się zabezpieczeniem złożona z agentów, ekspertów i techników kryminalistycznych zajmująca się zabezpieczaniem śladów na miejscu zdarzenia (przp. tłum.)

Kariera Kimberly rozwijała się więc pomyślnie, przynajmniej do momentu, kiedy pięć miesięcy temu musiała nieco zwolnić. Właściwie dalej pracowała normalnie, tylko przestała chodzić na treningi strzeleckie. Dzisiejsze FBI chce być postrzegane jako nowoczesna instytucja, stąd duży nacisk na kwestie związane z równouprawnieniem, wyrównywaniem szans i tak dalej. Koledzy Kimberly ujmowali to inaczej: to już nie jest Biuro jej ojca. Tamto przeszło do historii.

Teraz jednak Kimberly miała na głowie większe problemy. Choćby ludzką nogę zwisającą z olbrzymiego krzewu rododendrona, prawie cztery metry poza granicą obszaru oględzin.

– Jak żeś to w ogóle zauważył? – spytała Harolda Fostera, kiedy pośpiesznie wracali do centrum dowodzenia.

– Dzięki ptakom – odparł. – Widziałem co chwila, jak całe stado podrywa się znad tego zagajnika. Pomyślałem, że w pobliżu musi być jakiś drapieżnik. Ale co mogło przyciągnąć drapieżnika w takie miejsce? No i wtedy… – Wzruszył ramionami. – Wiesz, jak to jest…

Kimberly pokiwała głową, choć jako dziewczyna dorastająca w mieście, nie bardzo wiedziała. Harold wychowywał się w górskiej chacie i przez jakiś czas był pracownikiem służby leśnej. Potrafił wytropić rysia, zdjąć skórę z jelenia i przewidzieć pogodę na podstawie obserwacji mchu na drzewach. Ze wzrostem metr osiemdziesiąt pięć i wagą siedemdziesięciu paru kilogramów przypominał bardziej słup telegraficzny niż drwala, ale trzydzieści kilometrów to dla niego spacerek. Podczas obławy na Erica Rudolpha, zamachowca z wioski olimpijskiej w Atlancie, pierwszy dotarł do jego kryjówki – reszta ekipy jeszcze przez godzinę wdrapywała się po gęsto zalesionym zboczu o nachyleniu czterdziestu pięciu stopniu.

– Powiesz Rachel – spytał – czy ja mam to zrobić?

– Śmiało, przecież to twoja zasługa.

– Nie, nie, ty tu dowodzisz. Poza tym tobie się nie oberwie.

Niepotrzebnie zaakcentował ostatnie zdanie. Kimberly zrozumiała, o co chodzi. Oczywiście miał rację.

Pomasowała sobie bok i udała, że jej to nie uraziło.

Wszystko się zaczęło w sobotę, kiedy o 6. 05 z lotniska w Charlotte w Karolinie Północnej wystartował boeing 727 z trzyosobową załogą i ładunkiem poczty na pokładzie. Miał wylądować w Atlancie o 7. 20. Było wilgotno i mgliście, występowało ryzyko oblodzenia.

Co dokładnie się wydarzyło, ustali NTSB*, na razie wiadomo, że tuż po 7. 15 podczas podchodzenia do lądowania samolot obniżył pułap, zahaczył prawym skrzydłem o drzewa, przechylił się na bok i spadł na pole jakiegoś farmera, przygniatając kombajn, dwie ciężarówki i traktor. Na wszystkie strony poleciały metalowe odłamki – maszyna sunęła jeszcze sto metrów, po czym stanęła w płomieniach.

* National Transportation Safety Board – Narodowa Rada Bezpieczeństwa Transportu (przyp. tłum.).

Zanim przyjechała straż i pogotowie, załoga już nie żyła. Na półtorakilometrowym rumowisku leżały szczątki ciał trzech osób, jeden roztrzaskany samolot, cztery wraki maszyn rolniczych oraz mnóstwo przesyłek US Mail. Na miejscu katastrofy zjawili się eksperci z NTSB. W ramach porozumienia między tą organizacją a FBI, do pomocy przy zabezpieczaniu śladów zmobilizowano wszystkie trzy ekipy ERT z Atlanty.

Pierwszą czynnością, jaką wykonała agentka-koordynatorka akcji, Rachel Childs, było wyznaczenie obszaru miejsca katastrofy. W przypadku zamachów bombowych i katastrof lotniczych z reguły granice takiego terenu wytycza się w odległości około pięćdziesięciu procent większej, niż wynosi odległość od miejsca głównej eksplozji do najdalej ujawnionego śladu. Jeżeli więc jakiś ślad odnaleziono w odległości stu metrów, granicę wyznaczano na sto pięćdziesiątym metrze. Tutaj obszar do zbadania miał cztery kilometry długości i jeden kilometr szerokości. Zdecydowanie nie było to typowe miejsce zbrodni z filmów kryminalnych, z obrysem zwłok na podłodze.

Do jego zbadania idealnie się nadawała najnowsza zabawka FBI: tachimetr.

Ten nieco zmodyfikowany przyrząd geodezyjny, używany między innymi przez drogowców, to coś w rodzaju pistoletu z laserowym celownikiem i specjalnym oprogramowaniem. Gromadzenie danych rozpoczyna naciśnięcie spustu – urządzenie generuje trójwymiarowe modele, które śledczy mogą obejrzeć pod koniec każdej zmiany.

Cała procedura była względnie prosta, choć pracochłonna. Najpierw dziesiątki techników wkraczało na wyznaczony obszar i dokonywało oględzin. Oznaczali i klasyfikowali każdy znaleziony ślad (części samolotu, ludzkie szczątki, rzeczy osobiste). Potem jedna wyznaczona osoba wbijała przy każdym przedmiocie tyczkę ze szklanym odbłyśnikiem. Na koniec operator przyrządu namierzał cel i naciskał spust, wprowadzając tym samym do bazy dane o położeniu śladów odkrytych w odległości nawet pięciu kilometrów od miejsca zdarzenia. Operację nadzorował obserwator-rejestrator, który równocześnie wszystkie znaleziska opisywał i numerował.