– Co ty, kurwa… - mruknął szorstko mężczyzna. – To po to do mnie dzwoniłaś? A co ja jestem, przychodnia?
– Kasy potrzebuję…
– To bierz się do roboty!
– Nie mogę pracować – jęknęła Ginny. – Ciągle chodzę zmęczona, faceci mnie nie chcą. Wiesz, prostytutka w ciąży. Brzydzą się.
– Trzeba było o tym pomyśleć cztery miesiące temu. Jak chcesz mieć co żreć, lepiej znajdź jakąś litościwą duszę, która jeszcze dopłaci, żeby cię przelecieć.
Kimberly usłyszała szurnięcie materiału. Czyżby facet chciał wyjść? Zaraz potem pacnięcie, gdy Ginny złapała go za rękę.
– Dogadajmy się – rzekła rozpaczliwie. – Wysłuchaj mnie. Muszę ci coś powiedzieć.
Kimberly i Sal spojrzeli po sobie.
– Co znaczy „dogadajmy się”? - spytał podejrzliwie mężczyzna.
– Nie tutaj. Na osobności.
– Cholera – zaklął Sal.
– Ucieka nam – zawtórowała Kimberly. Ginny miała nie schodzić z pola widzenia, dostała ścisły zakaz. Ależ byli naiwni.
– Jackie… – rzucił do mikrofonu Sal.
– Wszystko pod kontrolą – zapewniła agentka.
– Nie drażnij się ze mną – powiedział groźnie mężczyzna.
– Chcę tylko porozmawiać, okej? Chodźmy do twojego samochodu. Zabawimy się. Będzie jak za dawnych czasów.
Mężczyzna nie odpowiedział. Kimberly wyobrażała sobie, jak Ginny ciągnie go za sobą przez tłum ludzi.
– Obiekt zbliża się do wyjścia – nadała agentka Sparks. - Opuszcza budynek. Trzy, dwa jeden…
Otworzyły się drzwi wejściowe. Pierwsza wyłoniła się Ginny. Była wystraszona i zdenerwowana. Miała na sobie kusą spódniczkę, ale za to obszerniejszą górę, żeby lepiej zakamuflować sprzęt, który jej zamontowali pod biustonoszem. Teraz coś przy nim grzebała, poprawiając miseczki, aż zatrzeszczało w słuchawkach.
– Tylko mi nie mów, że… – zaczął Sal, ale sygnał powrócił. Odetchnął z ulgą, lecz Kimberly wątpiła, że to koniec kłopotów.
Za dziewczyną pojawił się mężczyzna. Szczupły, ale silnie zbudowany. Brunet, skóra na rękach opalona. Dżinsy i koszula wyglądały porządniej, niż Kimberly sobie wyobrażała. Raczej dobrej firmy. Facet nie przypominał farmera. Daszek spłowiałej czapki nasunął głęboko na czoło, przez co to ona rzucała się w oczy, nie jej właściciel.
Poszli chodnikiem, oddalając się od klubu. Ginny nic nie mówiła, trzymała go pod rękę. Chwilę później drzwi lokalu znów się otworzyły i pojawiła się w nich Sparks. Wyjęła papierosa, zapaliła, a potem wolnym krokiem ruszyła za nimi.
Sal i Kimberly znów spojrzeli po sobie.
– Co ta Ginny do cholery wyprawia? – wyszeptał zdenerwowany Sal.
– Nie wiem.
– Daliśmy ciała.
– Chcesz odwołać Sparks?
– Nie. Na razie nie.
Chwycili za słuchawki i jednym uchem nasłuchiwali Ginny, a drugim Jackie.
Z lewej strony dobiegł odgłos otwierania i zatrzaskiwania drzwi samochodu. Potem piskliwy chichot Ginny:
– A więc jednak się cieszysz, że mnie widzisz… Z prawej głos agentki Sparks:
– Obiekt i pani Jones wsiedli do czarnej toyoty Four-Runner z chromowanymi dodatkami. Pojazd zabłocony, nie mogę odczytać tablic rejestracyjnych.
– Możemy go capnąć za drobne wykroczenie – szepnął Sal.
– Ciii… – Kimberly położyła palec na ustach.
– To co wolisz? – spytała Ginny – Bzykanko czy laskę?
– Gadaj, suko. Nie po to jechałem taki kawał drogi, żeby się zabawiać z jakąś dziwką. Która w dodatku chce, żebym jej zapłacił za pieprzone badanie krwi. Co ci do łba strzeliło?
– To nie był mój pomysł - odparła pośpiesznie Ginny. - To znaczy, nie umiałam nic innego wymyślić, żeby zwrócić twoją uwagę.
Chwila ciszy.
– Ginny, lepiej zacznij mówić, bo przysięgam, że już nigdy nie będziesz się musiała martwić żółtaczką.
– Wypytują o mnie.
– Kto?
– Federalni. Z GBI. Twierdzą, że w mieście giną prostytutki. Chcą wiedzieć, co się dzieje. Pytali o Ginny Jones.
– Co im powiedziałaś?
– Nic! Przecież dziewczyny wyjeżdżają do Teksasu, nie? Mówiłam, żeby raczej tam poszukali.
– Wymieniali inne nazwiska? – naciskał mężczyzna.
– Nie wiem.
Uderzył ją. Ten nagły dźwięk tak zaskoczył Kimberly, że aż się wzdrygnęła.
– Nie kłam.
– Ale ja naprawdę…
I jeszcze raz. Salowi aż zbielały kostki od ściskania słuchawek. Minę miał ponurą.
– NIE KŁAM, MÓWIĘ!
– Naprawdę nie pamiętam! Przepraszam, oni cały czas gadali, padało dużo nazwisk, aleja starałam się być cicho, nie zwracać na siebie uwagi. Nie bij mnie, ja nie kłamię! Przysięgam! Przysięgam!
Jeszcze jedno uderzenie i znowu krzyk.
– Przerwij to – powiedziała Kimberly, spoglądając na zacięte oblicze Sala. – Robi się niebezpiecznie, trzeba ją stamtąd wydostać.
Ale Sal pokręcił głową.
– Nie, on się tylko z nią drażni. Jeszcze nie mówi poważnie. Właśnie to jest najgorsze, że on dopiero może być groźny.
Sal mógł mieć rację, bo szarpanina w słuchawkach wreszcie ucichła.
– Daję ci pół minuty. Czego chcesz?
Znowu cisza. Długa i pełna napięcia. W końcu Ginny powiedziała:
– Chcę ją zobaczyć. Moją matkę.
– Co?
– Rany boskie – przeraził się Sal.
– Odważyła się… – Kimberly aż się zsunęła na brzeg krzesła. Ginny zrezygnowała z wyciągania od niego nazwisk zamordowanych dziewcząt, za to próbowała go powiązać z zabójstwem jej matki. Kimberly była w rozterce: z jednej strony ciekawość, co dalej powie Ginny, a z drugiej chęć, by wyskoczyć z furgonetki i pobiec prosto do czarnej ubłoconej toyoty, ponieważ to co się w niej działo, absolutnie nie mogło się dobrze skończyć.
– Pamiętam nagranie – szepnęła Ginny. – Wiem, że ona nie żyje… Wiem, co jej zrobiłeś. Próbowałam sobie wmawiać, że mnie to nie rusza. Przecież ja jej nigdy nie obchodziłam.
– Ginny Jones, czy ty sugerujesz, że zrobiłem coś złego? - spytał chłodno mężczyzna.
– Nie, tylko…
– Ty, gówniara bez matury, która uciekła z domu, żeby sprzedawać swój tyłek po dwadzieścia pięć dolców za numer, aż dorobiła się brzucha?