– Przede wszystkim czy nie ma śladów wapna! – dodał od razu Quincy.
– Wiem.
– Znajdź też jakiegoś botanika. Wąwozy często są porośnięte paprociami… No i entomolog też się przyda, albo nawet arachnolog. Wspominałaś o pająkach…
– Wiem, tato… – powtórzyła z naciskiem.
Quincy się uśmiechnął.
– Znowu pouczam, co?
Przemilczała to.
– Nie. Próbujesz pomóc, a nie da się ukryć, że w tej sprawie pomoc bardzo nam się przyda. Tylko… jest już trochę późno.
– No tak. Dziecko. Powinnaś się wyspać.
– Powinnam. – Ale nikt się nie ruszył od stołu. Kimberly napiła się jeszcze wody, rozmyślając o próbkach gleby, o pająkach i o tym, dokąd mogą zaprowadzić człowieka różne zawiłości śledztwa. Tak jak ostatnio, gdy współpracowała z ekipą USGS i musiała skakać po stertach kamieni, pod którymi czaiły się grzechotniki, zapuszczać się w głąb jaskini, biec przez płonące torfowisko. To w poprzednim życiu, gdy była młodsza, szybsza i odpowiadała tylko za siebie.
– Jak długo zamierzacie zostać? – zapytała w końcu. Ojciec i Rainie wymienili spojrzenia.
– Nie wiemy – odparła Rainie. – Nigdy nie byliśmy w Georgii na dłużej, pomyśleliśmy, że fajnie byłoby wreszcie pozwiedzać.
Kimberly przyjrzała im się podejrzliwie.
– A praca?
– Oto zalety bycia niezależnym konsultantem – powiedział ojciec. – Zawsze możesz zabrać pracę ze sobą.
– Bo on oczywiście nie potrafi jej zostawić w domu! – wtrąciła Rainie.
Kimberly pokiwała głową. Dopiła wodę.
– Chodźmy spać. – Wstała, pozbierała naczynia i zaprowadziła ich do pokoju.
Rainie weszła pierwsza, dyskretnie zostawiając ojca i córkę samych.
Kimberly nigdy nie wiedziała, co mówić w takich chwilach. Quincy był mistrzem milczenia, lecz ona czasem aż dusiła się od słów, które chciały się wydostać z jej gardła. Chciała go spytać, czy jest szczęśliwy. Czy poświęcenie całego życia pracy było warte tego wszystkiego, co po drodze stracił.
Chciała go spytać o mamę, jak to było, gdy oboje byli młodym małżeństwem oczekującym pierwszego dziecka. Chciała go zapytać o wszystko, więc nie zapytała o nic.
Ojciec się nachylił i pocałował ją w policzek.
Przez chwilę zostali w tej pozycji, zetknięci czołami, nie otwierając oczu.
– Dzięki, że przyjechałeś – szepnęła Kimberly.
A ojciec odpowiedział:
– Zawsze możesz na mnie liczyć.
24
„Gdy brakuje pożywienia, a młode są głodne, bywa, że zjadają się nawzajem”. (Herbert W. i Lorna R. Levi, Spiders and Their Kin, A Golden Guide, St. Martin's Press, 2002)
Chłopiec wrócił. Zjawił się pewnego słonecznego popołudnia, grzecznie pukając do kuchennych drzwi. Zatrudniła go do rąbania drewna. Mozolił się ponad godzinę, aż w końcu zdjął koszulę – zobaczyła jego zapadniętą klatkę piersiową i sterczące żebra. Gdy skończył, podała mu omlet z serem, cztery grube tosty i dwie szklanki mleka. Zjadł wszystko, wytarł talerz kawałkiem chleba, żeby nie zostawić ani grama tłuszczu, a na koniec oblizał po kolei wszystkie palce.
Następnie zajęli się pracami wewnątrz domu. Rita pokazała mu, jak wcisnąć szczapę drewna w ramę okna, żeby je dodatkowo wzmocnić. Wysłała go do piwnicy po ozdoby choinkowe. Wrócił, niosąc oburącz wielkie pudło, a na ramieniu siedział mu tłusty brązowy pająk. Kiedy chciała go strącić, oburzył się i uparł, że będzie się z nim bawił w kuchni.
– Pająki są nieszkodliwe – tłumaczył. – Zabijają owady, nie ludzi. Poza tym są naprawdę fajne. Próbowałaś kiedyś, jak smakuje pajęczyna?
Zostawiła go z jego zabawką i poprzywiązywała do klamek świąteczne dzwoneczki – system alarmowy dla ubogich. Zostało jej jeszcze parę rzeczy do zrobienia, ale najpierw musiała coś załatwić.
– Idziesz ze mną czy nie?
Chłopiec zerwał się na nogi.
– A dokąd?
– Do sklepu żelaznego.
Założyła płaszcz, czapkę i rękawiczki. Chłopiec miał na sobie tylko cienką koszulinę, więc wysłała go do pokoju Josepha. Wrócił ubrany we flanelową koszulę, która sięgała mu prawie do kostek. Rita pogrzebała w szafie w przedpokoju i wydobyła z niej stary granatowy płaszcz swojej matki. Ten pasował na niego o wiele lepiej niż ubranie jej brata.
Wyszli na zewnątrz, chłopiec stanął wyczekująco przy garażu.
– Nie bądź niemądry, chłopcze. Pan Bóg po coś dał nam nogi.
– Po coś dał nam też samochody – odparował.
Zaśmiała się zaskoczona.
– Sprzedałam go dziesięć lat temu. W moim wieku trudno mi nawet przejść po prostej, a co dopiero przejechać.
Ruszyła w dół wzgórza, a on za nią, starając się dostosować krok. Szła dla niego o wiele za wolno, więc po chwili zaczął wybiegać do przodu, na boki, potem wracał, zupełnie jak niesforny szczeniak. Kopał po drodze grudy mokrego śniegu, wskakiwał w kałuże. Ubrudził cały płaszcz.
Nie miała pretensji. Dziecko w tym wieku powinno się bawić, skakać i brudzić.
Nie powinno jednak spędzać całych dni w towarzystwie starej kobiety.
Droga do sklepu zajęła im prawie godzinę. Do środka weszli razem, ale już po chwili straciła chłopca z oczu, skupiwszy się za zakupach. Potrzebowała łańcuchów do drzwi. Trzech. Czegoś mocnego, co się łatwo nie urwie.
Cena stalowych zasuwek przyprawiła ją o zawrót głowy. Drżącymi rękami wyjęła portfel.
W końcu z bólem serca zdecydowała się kupić tylko dwie.
Chłopak, jak się okazało, czekał na nią na zewnątrz.
– Co teraz?
– Jedzenie. Masz niezły apetyt, synu. Pokuśtykała w stronę sklepu spożywczego. Chłopiec w podskokach podążył za nią.
Za ladą stał Mel. Podniósł głowę i pomachał na powitanie. Gdy zobaczył chłopca, twarz mu stężała, opuścił rękę, ale nic nie powiedział. Minę miał jednak czujną, nieufną.
– Ja chcę żelki!
– Za drogie.
– Ale prooszę.
– Dziecko, nie przyszłam kupować słodyczy. Jeśli chcesz żelki, kup je sobie sam.
Chłopiec poszedł oglądać półkę z batonikami. Rita patrzyła na jajka i zastanawiała się, kiedy wszystko zdążyło tak podrożeć. Zostało jej dwanaście dolarów. Musi wystarczyć przynajmniej na tydzień, ale chłopak najwyraźniej ma apetyt.
Wymyśliła, że zacznie dolewać do jajek wody w czasie ubijania, wtedy wyjdzie więcej omletów. Mogłaby też jak dawniej robić swojski makaron. Zmieszany z pomidorami z puszki, które stoją w piwnicy, stanowiłby całkiem solidny obiad.
Żałowała, że nie stać ją na sok pomarańczowy. Chłopcu przydałyby się witaminy, a poza tym ten cudowny, kwaskowy smak… W końcu zdecydowała się na mleko w proszku. Chłopak pewnie będzie grymasił, ale trudno, po tylu latach doświadczeń z dziećmi zdążyła się na to uodpornić.
Kiełbasa nie wchodziła w rachubę. Bekon też. W koszu z przecenami znalazła przeterminowany chleb i kilka mączystych jabłek. Zetrze je na papkę, będzie czym smarować tosty. Podążając tym torem myślenia, wzięła też porcję przecenionej wołowiny oraz nadpleśniałe marchewki i cebule. Idealne składniki na gulasz.
Mimo że skrupulatnie liczyła każdy grosz, jej zakupy wypełniły tylko dwie reklamówki. Spojrzała wyczekująco na Mela w nadziei, że pójdzie na zaplecze i podtrzyma ich małą tradycję.
Tymczasem on bacznie się przyglądał chłopcu, który nadal stał przy półce z batonami.
– To pani znajomy? – spytał sztywno.
– Pomógł mi porąbać drewno.
To go trochę uspokoiło, ale wciąż miał niepewną minę.