Выбрать главу

– Więc spotkaj się ze mną. Wszystko mi opowiesz, wytłumaczysz. Pozwól sobie pomóc.

– Nie. Za późno. Już miała pani szansę. Teraz moja kolej. Mam zamiar zdać ten egzamin.

– Nie bardzo wiem, o czym mówisz.

– Muszę tylko panią zabić.

– Słucham?

Rozmówca był wyraźnie poruszony.

– Mnie też ktoś kiedyś kochał. Dawno temu. Tak dawno, że nawet nie pamiętam jej twarzy. Ale ona już nie istnieje. To wszystko, co mi zostało. Chcę dalej żyć, chcę się uwolnić. Dlatego panią zabiję.

– Daj sobie pomóc!

– Pożegnaj się – szepnął ponuro głos i rozłączył się.

Zapadała już noc, kiedy Kimberly opuszczała biuro. Zjechała windą do holu, wyszła na zewnątrz i skierowała się w stronę piętrowego parkingu. Było dość zimno, najwyżej pięć stopni, więc otuliła się szczelnie płaszczem, a szyję owinęła szalikiem.

Na terenie rozległego kompleksu panował spokój i cisza. Kimberly szła chodnikiem wzdłuż nasypu; po prawej miała płytki strumień, po lewej parking. Rękę trzymała w kieszeni zaciśniętą na pęku kluczy. Największy z nich wsunęła między palce niczym kastet.

Szeleszczący w zaroślach wiatr wichrzył jej włosy na karku i muskał postawiony kołnierz płaszcza.

Obejrzała się za siebie i przyśpieszyła kroku.

Cienie coraz bardziej się wydłużały, śledząc ją aż do samego parkingu. Dojrzała ciemną sylwetkę swego samochodu. Dopiero sprawdziwszy dokładnie jego wnętrze, w tym tylne siedzenia i bagażnik, trochę się uspokoiła. Ale mimo to siadając za kierownicą, zamykając drzwi i blokując wszystkie zamki, czuła, jak trzęsą jej się ręce. Dziecko w brzuchu się poruszyło.

– Nie bój się, maleńka – szepnęła. – Nic się nie dzieje, jesteś bezpieczna.

Ale już nie była pewna, kogo próbuje przekonać: ją czy siebie.

27

„Czas spędzony wśród pająków każdego skutecznie wyleczyłby z sentymentalizmu wobec natury”.

(Burkhard Bilger, Spider Woman, „New Yorker”, 5 marca 2007)

Kolacja okazała się katastrofą. Mięso było za twarde, a sos przypalony. To przypomniało Kimberly, dlaczego się przerzuciła na gotowe dania. Ojciec i Rainie byli bardzo taktowni. Chwalili fasolkę szparagową z mikrofalówki i przesuwali po talerzu kawałki mięsa, pozorując jedzenie.

Jeżeli zastanawiała ich nieobecność Maca, ani słowem się do tego nie przyznali, a Kimberly też nie była w nastroju, by poruszać ten temat. Zresztą o czym tu gadać? Musiał zostać w pracy. Nie pierwszy raz.

– Byliśmy dziś w oceanarium – zagadnęła pogodnie Rainie. – Niesamowite miejsce. Najbardziej podobało mi się głaskanie płaszczek.

– Uhm – mruknęła Kimberly.

– A tobie, Quincy, co się najbardziej podobało?

Ojciec Kimberly zamrugał gwałtownie powiekami.

– Yyy… bieługi.

– Tak, one też były śliczne. I jakie chętne do zabawy. Nie miałam pojęcia!

– Uhm – mruknęła po raz drugi Kimberly.

– A jutro moglibyśmy się wybrać do muzeum Coca-Coli. Dopóki tu nie przyjechałam, nie zdawałam sobie sprawy, że cały stan może otaczać kultem napój gazowany. Co ty na to, Quincy?

– Niezły pomysł. – Podchwycił wymuszony entuzjazm żony.

Kimberly odłożyła widelec.

– Tato, jaka była mama, kiedy chodziła w ciąży?

To momentalnie ucięło rozmowę.

– Co?

– Czy miała poranne mdłości, rozstępy, zmienne nastroje? Czy przeciwnie, promieniała i kwitła, nie mogąc się doczekać macierzyństwa? Może dziergała na drutach buciki, malowała wzorki na ścianie w pokoju dziecinnym, robiła listę potencjalnych imion…

– Twoja matka i robótki?

– Czy była szczęśliwa? Planowaliście, co będzie, kiedy się urodzi Amanda? Mama zostanie w domu, ty weźmiesz urlop, wspólnie urządzicie pokój dla dziecka, będziecie na zmianę bujać w wózeczku swoje małe szczęście.

– Kimberly, doprawdy, to było ponad trzydzieści lat temu…

– Przecież musisz coś pamiętać! Cokolwiek! No, tato. Zapytałabym o to mamę, tylko wiesz, ona nie żyje!

Quincy ucichł. Kimberly się zawstydziła swojego wybuchu, gwałtownych emocji, które wezbrały nie wiadomo skąd i teraz dławiły ją w gardle. Powinna przeprosić, coś powiedzieć, ale nie potrafiła. Gdyby teraz otwarła usta, wybuchłaby płaczem.

Jej ojciec wziął głęboki oddech.

– Wybacz, Kimberly – powiedział cicho. – Wiem, że dręczy cię mnóstwo pytań i bardzo chciałbym na nie odpowiedzieć, ale jeśli mam być szczery, niewiele pamiętam z okresu, gdy rodziła się Mandy, a nawet ty. Zdaje się, że kiedy mama chodziła w ciąży z Amandą, rozpracowywałem serię napadów na banki na Środkowym Wschodzie. Czterech mężczyzn w białej nieoznakowanej furgonetce. Mieli zwyczaj bić kasjerki pistoletami po twarzy, nawet jeśli posłusznie spełniały ich żądania. Pamiętam, że przesłuchałem dziesiątki naocznych świadków, próbując dostrzec jakiś schemat w działaniach tego gangu. Pamiętam też, że wszedłem do dziewiątego z kolei banku i się dowiedziałem, że tym razem napastnik strzelił kasjerce między oczy. Nazywała się Heather Norris. Dziewiętnastoletnia samotna matka. Dopiero co się zatrudniła, żeby zarobić na studia. Takie rzeczy wryły mi się w pamięć. A jeśli chodzi o twoją matkę i jej ówczesny stan emocjonalny…

– Ona cię nienawidziła – powiedziała cicho Kimberly.

– Pod koniec tak. Przyznaję, nie bez powodu.

– A ty? Też jej nienawidziłeś?

– O nie, nigdy.

– A mnie i Mandy? Następne dwie kobiety, które konkurowały z twoją ukochaną pracą?

– Ty i Amanda to jedne z najlepszych rzeczy, jakie mnie w życiu spotkały. – Zauważyła, że ściska przy tym dłoń Rainie. Nie poprawiło jej to humoru.

– Jasne, teraz tak mówisz, ale wtedy brałeś setki spraw rocznie, same brutalne morderstwa kobiet i dzieci, z których każda wymagała od ciebie całkowitej uwagi, a tu jeszcze nagle miałeś nas dopominających się kolacji z tatą, jego obecności na szkolnym przedstawieniu, konkursie talentów. Nie frustrowało cię to? Jakim cudem nie straciłeś cierpliwości wobec naszych trywialnych żądań?

– Nigdy nie uważałem, że są trywialne.

– Ale były. Jak ty to robisz? Skąd bierzesz czas i energię? Jak znajdujesz w sobie tyle miłości? Jak możesz oddawać się wszystkim naraz?

Ojciec przez chwilę milczał.

– Wiedziałaś, że mama pracowała, zanim się urodziłyście? – spytał nagle.

– Tak?

– Tak. W galerii. Skończyła akademię sztuk pięknych. Liczyła, że zostanie kiedyś kuratorem w muzeum. To było jej marzenie.

– A potem zaszła w ciążę.

– To były inne czasy, Kimberly. Mama i ja zawsze zakładaliśmy, że ona zostanie w domu z dziećmi. Nigdy nie przyszło nam do głowy, że może być inaczej. Chociaż patrząc wstecz, chyba to był błąd.

– Czemu tak mówisz?

Ojciec wzruszył ramionami, najwyraźniej z rozmysłem dobierając następne słowa.

– Twoja matka była inteligentną i twórczą osobą. Bardzo was kochała, ale życie kury domowej… Z trudem je znosiła. Nie dawało jej oczekiwanego spełnienia. Do tego moja ciągła nieobecność w domu… Myślę, że czasem łatwiej było mnie obarczyć winą za jej rozgoryczenie. Ja kochałem swoją pracę. Ona… nie.

– Pozwoliłbyś jej wrócić do pracy?

– Nie wiem. Nigdy o to nie prosiła, a ja za krótko bywałem w domu, żeby zauważyć, jaka jest nieszczęśliwa. Aż było za późno.

– Ja zupełnie nie wiem, co robić – zwierzyła się Kimberly, głaszcząc się po brzuchu. – Myślałam, że wszystko będzie proste, a tu proszę, jestem w piątym miesiącu ciąży i totalnie zgłupiałam. Nie mam pojęcia, jak być żoną, agentką, a co dopiero matką. Jeszcze nawet nie urodziłam tego dziecka, a już jestem w tym kiepska!