– Zaraz. Macie ślady butów?
– … znika.
– Odcisk bieżnika opony? Wiecie, jakiego pojazdu? Trzaski, szum, a potem cisza.
Kimberly zerknęła na wyświetlacz. Siła sygnału mocno spadła. Jak można się było spodziewać, po chwili rozległo się trzykrotne piknięcie i połączenie zostało zerwane.
Krzywiąc się z niezadowolenia, wpatrywała się w wyświetlacz, ale zasięg zniknął na dobre.
– Mówiła, że zabezpieczyli na miejscu ślady opon – przekazała Salowi. – Nie jestem pewna, czy butów też. I chyba znaleźli łuski po pociskach. A może nie? Nie wiem, słyszałam co drugie słowo.
– Jakie to były opony?
– Nie zdążyła odpowiedzieć, ale jeśli zrobili odlew, to chyba sami będziemy mogli go obejrzeć. Kiedy będzie zasięg, poproszę, żeby nam podesłała zdjęcia mailem. Znam kogoś, kto może stosunkowo szybko stwierdzić, czy dany rodzaj opony pasuje do toyoty FourRunner.
Sal w końcu na nią spojrzał. Wzrok miał ponury, złowieszczy. Nawet ona poczuła się nieswojo.
– Czy ty kiedykolwiek robisz coś innego poza pracą? – spytał.
– Nigdy.
Jęknął, spoglądając z powrotem na drogę.
– To tak jak ja.
Uśmiechnęła się, ale wyszło to smutniej, niż zamierzała.
Za oknem betonowa dżungla metropolii ustąpiła pasmom rozległych pól uprawnych. Dojechali do świateł, skręcili na północ w drogę numer 60 i zaczęli się wspinać pod górę. Wiejski krajobraz się skończył, a w zamian pojawiły się malownicze wąwozy i wzgórza gęsto porośnięte zieloną winoroślą Kudzu. Po drodze mijali luksusowe apartamentowce, aksamitne pola golfowe, egzotyczne fontanny.
Kimberly poczyniła pewną obserwację: o ile poprzednie pół godziny jazdy to były walące się kurze fermy i osiedla przyczep kempingowych, tak w tej części północnej Georgii widać było ogromne pieniądze. Harold miał rację, kiedyś rządziło tu złoto.
– Mamy się spotkać z szeryfem w knajpie Olde Town Grille w centrum Dahlonegi – powiedział Sal.
– Wziąłeś adres?
– Nigdy tam nie byłaś, prawda?
Pokręciła głową.
– Wierz mi, adres jest zbędny.
Zrozumiała dlaczego, kiedy kwadrans później przemknęli obok McDonalda, minęli skrzyżowanie i wjechali do miasteczka wyjętego wprost z dziewiętnastowiecznej pocztówki. Pośrodku uroczego ryneczku, nad którym górował dwustuletni ceglany budynek ratusza służący obecnie za siedzibę Muzeum Złota, rosły potężne drzewa pozbawione teraz liści. Zabytkowe witryny kusiły szyldami „Pamiątki”, „Antyki”, „Ciasta domowe”. Po chodnikach wybrukowanych czerwoną kostką przelewały się tłumy turystów.
– Mam wrażenie, jakbyśmy się cofnęli w czasie – stwierdziła Kimberly.
– Coś w tym rodzaju.
Sal zrobił jej krótką wycieczkę objazdową wokół rynku. Klomby obsadzono iglakami, a pomiędzy nimi ustawiono takie eksponaty, jak koło od dyliżansu, poidło dla konia i zbielała czaszka wołu. Kimberly miała wrażenie, że jest na planie westernu, choć to wciąż była Georgia, stan znany jej najbardziej z dusznego, gorącego lata i świeżych brzoskwiń.
– Na przełomie września i października dosłownie roi się tu od turystów, którzy przyjeżdżają podziwiać kolory jesieni. Nie ma gdzie zaparkować auta. Powinnaś zabrać męża i przyjechać tu kiedyś. To znaczy, jeśli lubicie takie rzeczy.
Dosłyszała delikatną przyganę w jego głosie, więc natychmiast przytaknęła:
– Tak, tak, koniecznie. Romantyczny pensjonat, zwiedzanie winnic. Mac byłby zachwycony.
Sal już się więcej nie odzywał, i dobrze.
Postawił samochód przed ogromnym drewnianym młynem stepowym, który jak głosiła tabliczka, służył kiedyś do kruszenia rudy złota. Poczekali, aż Rainie i Quincy też zaparkują i za wskazaniem strzałki udali się do Olde Towne Grille.
Szeryf Boyd Duffy już tam czekał, zajmując połowę narożnego boksu. Był to kawał chłopa o szpakowatych włosach i przenikliwych czarnych oczach. Wyglądał jak były futbolista i prawdopodobnie był zapalonym myśliwym. Pewnie siał postrach wśród miejscowych wyrostków. I bardzo dobrze.
Był też czarnoskóry, co w tej części Georgii czyniło z niego rodzaj anomalii.
Zauważywszy ich, zawołał tubalnym głosem:
– Agent Martignetti! – Podniósł z ławki swe potężne ciało z zaskakującą gracją. – A to, jak się domyślam, agentka Quincy. – Uścisnął jej dłoń, nie gruchocząc kości, dzięki czemu jeszcze bardziej zyskał w jej oczach. – Proszę, mówcie mi Duff. Jak piwo z Simpsonów. Cóż, to długa historia. Witamy, witamy. Tu na północy jest o wiele ładniej niż w tej zadymionej Atlancie. Na pewno wam się spodoba.
Przywitał się też z Quincym i Rainie, po czym wskazał na sąsiedni stolik, gdzie było więcej miejsc siedzących. Kolejny gest, tym razem w stronę kelnerki; blondynka z natapirowanymi włosami przyniosła karty dań i kamionkowe dzbanki ze słodzoną herbatą.
– Jedzenie mają tu wyśmienite – zachwalał Duff. – Smażony kurczak powali was na kolana. Ciasteczka cynamonowe domowej roboty też są pyszne, no i bułeczki z białym sosem. Polecam spróbować wszystkiego po trochu. Dla takiego chłopa jak ja to akurat jeden posiłek.
Kimberly nie mogła sobie odmówić ciasteczek, Rainie też. Quincy jak zwykle poprosił o czarną kawę. Przynajmniej Sal uszczęśliwił szeryfa, biorąc smażonego kurczaka. Pogawędzili jeszcze chwilę i przeszli do spraw zasadniczych.
– Nie sądzę, żeby czworo tak zapracowanych osób jak wy fatygowało się aż tutaj wyłącznie w celu podziwiania widoków. W czym mogę pomóc?
Sal zaczął pierwszy.
– Szukamy osoby, która może mieć związek z zaginięciem około dziesięciu prostytutek. Mamy powody sądzić, że ten mężczyzna dobrze zna te okolice, więc przyjechaliśmy się rozejrzeć.
Duff uniósł brwi. Nie był głupcem.
– Innymi słowy podejrzewacie, że mógł gdzieś tutaj zakopać zwłoki.
– Nie wykluczamy tego.
Westchnął i oparł się łokciami o blat.
– No dobrze. Kim jest ten facet?
– Na razie nie znamy jego nazwiska, mamy tylko rysopis. – Sal otworzył zieloną teczkę, wyjął z niej portret pamięciowy sporządzony na podstawie zeznań Ginny Jones i agentki Sparks, i podał go szeryfowi. – Jakby co, mam więcej egzemplarzy. Chcielibyśmy, żeby to trafiło w ręce jak największej liczby funkcjonariuszy.
– Zaraz, zaraz. Po kolei. – Szeryf pogrzebał w wewnętrznej kieszeni munduru, wydobył okulary w czarnych oprawkach i nasadził je na czubek nosa. Przyjrzał się obrazkowi, cicho pomrukując.
Kelnerka przyniosła zamówione dania. Duff podniósł do góry ręce z kartką, a dziewczyna postawiła przed nim talerz z pieczonym indykiem w sosie.
– Nie macie takiego bez czapki?
Sal pokręcił głową.
Duff jeszcze chwilę lustrował wydruk, po czym odłożył go na bok, wziął do ręki sztućce i zaczął kroić mięso.
– Dobra – rzucił krótko. – Zacznijmy od początku. Nie rozpoznaję gościa, ale z drugiej strony wy, biali, wszyscy wyglądacie dla mnie tak samo.
Sal zrobił zaskoczoną minę. Duff posłał mu szeroki uśmiech.
– Taki żarcik, kolego. Jak ci przychodzi zeskrobywać z ulicy szesnastolatka, którego znałeś od dziecka, bo mu się zachciało poszaleć nowym motocyklem, musisz się nauczyć śmiać. Wy z dużych miast zajmujecie się obcymi ludźmi, ja codziennie mam do czynienia z własnymi sąsiadami. Gdyby ten wasz podejrzany mieszkał w okolicy, raczej bym go kojarzył, nawet w tej głupiej czapce.
– Więc nie jest stąd.
– Na pewno nie mieszka na stałe, ale co roku odwiedzają nas dziesiątki tysięcy turystów, nie licząc letnich rezydentów czy weekendowych myśliwych. Góry są atrakcyjne przez cały rok i ruch, jaki tu mamy, to potwierdza. Odpowiedzcie mi na parę pytań, zobaczymy, czy tego nie da się trochę zawęzić. Gdzie ostatni raz widziano te prostytutki żywe?