Tak długo milczał, że już nie liczyła na odpowiedź. Ale potem powoli pokręcił głową.
– W Macon. Macon Bacon*, jak zawsze mówił tato, kiedy jechaliśmy autostradą. „Macon Bacon – królestwo kurczaków”. I śmiał się. On też lubił bekon. I jajecznicę na śniadanie. Myślisz, że dlatego umarł? Od jedzenia jajek i bekonu?
* Bacon – ang. bekon, boczek (przyp. tłum.).
Patrzył na nią niewinnymi oczami i przez to wydawał się jeszcze mniejszy, jeszcze bardziej bezbronny. Znów naszły ją wątpliwości, czy dobrze robi. Wtedy spostrzegła swego brata Josepha, który biegał po podwórku i huśtał się na najniższej gałęzi starego dębu, jak to zwykł robić w dzieciństwie.
Joseph na tamtym świecie był wiecznie młody. Rita nie wiedziała, czy to dlatego że młodo umarł, czy po prostu duszom pozwala się dokonać wyboru. Sama była już zmęczona życiem. Miała dość uporczywego bólu stawów i chłodu zimowego poranka przenikającego do kości jej pomarszczone ciało. Domyślała się, że zostało jej niewiele czasu. Tym bardziej musiała go mądrze wykorzystać.
– Masz jeszcze jakąś rodzinę? Ktoś się tobą zaopiekował po śmierci rodziców?
Chłopiec przyjrzał się jej ciekawie, wydawał się niemal zdumiony.
– Odwiedziła cię pani z opieki społecznej? – drążyła Rita. – Tłumaczyła, co to rodzina zastępcza i że zamieszkasz teraz w nowym domu?
– Co to jest rodzina zastępcza? – spytał.
Rita na moment znieruchomiała. Setki myśli przebiegały jej przez głowę. Skoro chłopak nie mieszka ani z własnymi, ani z przybranymi rodzicami, nie ma krewnych… Pożałowała, że tak rzadko wychodziła z domu i nie zna dobrze sąsiadów. Chętnie by ich teraz spytała, co wiedzą o domu na wzgórzu, kim jest mężczyzna, który w nim mieszka, kiedy zaczęli widywać tego chłopca… Bo tu już nie chodziło jedynie o skomplikowaną sytuację rodzinną. Była tego pewna. Miała do czynienia z czymś o wiele poważniejszym, o wiele bardziej ponurym.
– Kto z tobą mieszka, synu? – zapytała cicho.
Chłopiec potrząsnął głową.
– Starej babie możesz powiedzieć. My najlepiej potrafimy dochować tajemnicy.
Nie chciał na nią patrzeć, wbił wzrok w ziemię.
– Nie mogę dłużej rozmawiać – wyszeptał.
– Powiedz, jak masz na imię.
Znów potrząsnął głową.
– Kiedy masz urodziny?
– Nie mam. Obchodzimy tylko dzień, od kiedy zaczynamy do niego należeć.
– Mieszka z wami ktoś jeszcze? Dzieci, dorośli, zwierzęta? Opowiedz mi o nich, nie będę osądzać.
Chłopiec wpatrywał się w pustą szklankę po lemoniadzie, potem przyglądał się kształtom tralek w balustradzie na ganku. Rita bujała się w fotelu, obserwując gromadzące się na horyzoncie ciemne chmury, czując naelektryzowane powietrze zapowiadające nieuchronną burzę. Chciałaby wyciągnąć od niego więcej, ale wolała nie naciskać. Dzieci nie można zmuszać do zwierzeń. Trzeba się uzbroić w cierpliwość, a same przyjdą.
– On cię zabije – powiedział chłopiec.
Machnęła ręką.
– Nonsens. Umrę, kiedy będę na to gotowa, ani minuty wcześniej.
– Ty go nie znasz. On zawsze dostaje to, czego chce. Zawsze.
Zerwał się wiatr i zaciął deszczem, przynosząc zapach sosnowego lasu. Rita usłyszała w oddali grzmot, a zaraz po nim trzask pioruna. Zapowiadała się gwałtowna burza. Taka, co wstrząsa domem aż po fundamenty.
Chłopiec wstał.
– Pójdę już.
– Nie ma mowy. Zostaniesz u mnie na noc.
– Zaraz będzie lało – upierał się chłopiec. – Muszę wracać.
– Zostaniesz na noc.
– Ale…
– Siadaj!
Chłopak zbladł pod wpływem jej stanowczego tonu. Wystraszony opadł z powrotem na krzesło.
– Jeśli nie chcesz ze mną rozmawiać, twoja sprawa – powiedziała Rita, kołysząc się zamaszyście – ale do tamtego domu nie wrócisz. Sumienie nie pozwala mi cię tam odesłać, a to już jest moja sprawa.
– Ale on się wścieknie, a jego nie wolno drażnić.
– Gadanie. W moim wieku, cóż mi może zrobić jakiś człowiek? Najwyżej to, co i tak niedługo mnie czeka. Jeśli się wścieknie, niech przyjdzie do mnie osobiście, bo mam mu parę rzeczy do powiedzenia!
Zakończyła buntowniczo i z tupnięciem wstała z fotela. Ani ona, ani chłopiec nie byli aż tak naiwni. Wiadomo, że jeśli „opiekun” Scotta zjawi się pod jej drzwiami, to nie po to, żeby porozmawiać.
– Ciociu…
– Dziecko, mam zadzwonić na policję?
– Nie!!! – krzyknął w panice chłopiec. Rita zrozumiała, że jeśli teraz podniesie słuchawkę, chłopak ucieknie.
– Czyli załatwione – powiedziała. – Zostajesz u mnie. Ugotujemy sobie gulasz i wypijemy po kubku ciepłego kakao. Zaszyjemy się w najdalszym kącie i będziemy patrzeć, jak za oknem rozpętuje się piekło. To najlepszy sposób na spędzenie burzowej nocy.
Chłopiec patrzył na nią szeroko otwartymi oczami, w których było coś, czego przedtem nie widziała: lęk, nadzieja, tęsknota. Otworzył usta. Myślała, że będzie protestował albo zeskoczy z ganku i pobiegnie na wzgórze.
Ale on zamknął usta i wyprostował plecy. Nie było po nim widać ulgi ani zadowolenia. Wyglądał raczej jak żołnierz, którzy z rezygnacją godzi się iść na wojnę.
Rita wprowadziła go do środka. Poszedł prosto do kuchni, a ona została, żeby pozamykać drzwi. Na podjazd spadły pierwsze wielkie krople deszczu. Zasunęła dopiero co zamocowany łańcuch, udając, że nie dostrzega zapadającej na zewnątrz ciemności ani palących się świateł w domu na wzgórzu.
32
„W ciągu dnia pustelniki brunatne zazwyczaj chowają się w ciemnych, ustronnych miejscach”. (Michael F. Potter, entomolog, Brown Recluse Spider, Wydział Rolniczy Uniwersytetu Kentucky)
Rano czekała na Kimberly seria złych wiadomości. Kierownik Smith House znalazł aż czterdzieści pięć wchodzących w grę rachunków. Na popołudnie zapowiadali burzę. Szef dzwonił z pytaniem, dlaczego nie było jej na wczorajszym zebraniu Wydziału.
Do tego Mac nie oddzwonił.
Starała się podejść do tego ze spokojem. Przede wszystkim niech skserują dla nich te kwity z hotelu, to po powrocie przejrzy je z Salem. Ze względu na prognozę pogody trzeba będzie natychmiast wyruszyć do Suches. Szefowi zostawi wiadomość, że bada pewien bardzo ważny trop.
O Macu starała się na razie nie myśleć. Przynajmniej w miarę możliwości.
Wsiedli we czwórkę do samochodu Sala i pojechali w stronę Suches.
Droga numer 60 wiła się nieskończoną liczbą zakrętów, wspinając się coraz wyżej i wyżej. Minęli kopalnię złota, parę budek sprzedających gotowane orzeszki ziemne i sporo drewnianych leśnych domków do wynajęcia. Po prawej stronie wznosiło się pasmo gór Blue Ridge porośnięte gęstwiną zieleni przetykaną szarymi skałami, a po lewej, zza pozornie cienkiej ściany strzelistych drzew, wyzierała rozległa dolina, której nie dało się objąć wzrokiem.
Gdy wynurzyli się z tunelu drzew, na szybie rozprysły się pierwsze krople deszczu. Krajobraz się zmienił. Przestrzeń wypełniały teraz niekończące się pola podzielone białymi płotami i poznaczone czerwonymi stodołami. Dahlonega jest otulona górami, a Suches to wysunięty na północ odległy przyczółek. Nieliczne farmy. Obowiązkowe domy na kółkach. Zbyt dużo budynków zabitych deskami.
Rzeczywiście łatwo je przeoczyć.
Sal mknął drogą, gdy Rainie nagle zawołała, pokazując coś palcem:
– Tam było napisane T. W. O.!
– Czekajcie, jest i sklep Dale'a – dodała Kimberly, ale Sal akurat odwrócił głowę w lewo i przeoczył budynek po prawej.
Skrzywił się, nadepnął hamulec, aż zarzuciło autem na śliskiej od deszczu nawierzchni, i w końcu zwolnił. Dojechali do małego budynku z kamienia – „Najmniejsza szkoła publiczna w Georgii!”, głosiła tablica – i zawrócili.