Zaczęli od Dale'a. Zaparkowali przy stacji benzynowej, wysiedli i w strugach deszczu podbiegli do szklanych drzwi.
W środku Kimberly zarejestrowała naraz trzy rzeczy: uderzenie gorącego powietrza, zapach domowego chili oraz całą wystawę jaskrawopomarańczowej odzieży myśliwskiej. Dale najwyraźniej oferował wszystkiego po trochu.
– Czy ja dobrze czuję chili? – Sal już się znalazł przy ladzie. – Skoro już tu jesteśmy…
W głębi sklepu stało kilka stolików. Usiedli przy nich i zaraz podszedł do nich starszy mężczyzna. Nie był to Dale, jak się dowiedzieli, lecz Ron. Dale wyszedł.
Ron nie zagłębiał się w szczegóły, a po pełnym rezerwy spojrzeniu Kimberly poznała, że od razu uznał ich za obcych, którzy nie muszą o wszystkim wiedzieć. Przyjął zamówienie, przyniósł dania i z powrotem zajął się myciem stołów.
Sal dopiero w połowie chili postanowił poruszyć temat. Ron wycierał stół tuż za nimi. Sal wyjął portret Dinchary i nonszalanckim tonem, używanym przez detektywów i aktorów telewizyjnych, zagadnął:
– Kojarzy pan może tego człowieka?
Ron nie był głupi. Spojrzał na wydruk, na Sala, potem znowu na wydruk, wzruszył ramionami i dalej spryskiwał blat płynem.
– Jest poszukiwany – dodał z naciskiem Sal.
Ron przerwał, pomyślał chwilę i wrócił do wycierania.
– Mógł się pojawiać w towarzystwie nastoletniego chłopca – wtrąciła się Kimberly. – Może gdzieś tu mieszka?
– Chłopców – poprawił ją Ron. – Widziałem go z dwoma. Jeden starszy, drugi młodszy. Nie byli zbyt rozmowni.
– Wie pan, jak się nazywają?
– Nie.
– Tutejsi?
– Nie, nie są stąd. Ale bywali często, szczególnie zeszłej jesieni. Widziałem ich chyba z dziesięć razy. Głównie tego mężczyznę, chłopcy czekali w samochodzie. Tylko raz mały chciał skorzystać z ubikacji, to go starszy przyprowadził. Cała trójka wyglądała dosyć podejrzanie, powiem szczerze, ale kim ja jestem, żeby oceniać. Robili swoje i wychodzili.
Wszyscy przestali jeść i patrzyli na Rona, który ani na chwilę nie przerwał swojej pracy.
– Może pan opisać tego chłopaka? – spytała Kimberly.
Ron wzruszył ramionami.
– Boja wiem, siedemnaście, może osiemnaście lat. Biały. Wzrostu jakieś metr sześćdziesiąt albo coś koło tego. Chudy strasznie. Miał na sobie wojskowe spodnie o dwa numery za duże, takie jakie teraz nosi młodzież. Cały czas trzymał ręce w kieszeni i chodził zgarbiony. Jak mówiłem, niewiele się odzywał. Przyprowadził tego małego, poczekał, a potem wyszedł.
– A ten młodszy? Kolejne wzruszenie ramion.
– Osiem, dziewięć lat, szatyn, obcięty na krótko. Opatulony w wielką bluzę od dresu i pomarańczową kamizelkę myśliwską. Raczej drobny, ale pod taką warstwą ubrań trudno ocenić. Facet miał na nogach solidne trapery, ale chłopcy chodzili w samych tenisówkach. Pamiętam, pomyślałem wtedy, że cud, jeśli sobie kostek nie skręcą. Ale wiecie, porządne buty kosztują, a dzieciaki szybko rosną… Zresztą nie wiem. Czasem widuję tu młodzież, która ma na sobie więcej forsy, niż ja zarabiam w miesiąc. A przyjeżdżają tylko raz w roku trochę się poszwendać po górach. Więc chyba różnie bywa.
– Co mówił ten człowiek, kiedy tu przychodził? – dopytywał się Sal. – Kupował coś?
Ron przerwał wycieranie i pogrzebał w pamięci.
– Butelkę wody i batonik. Aha, i jeszcze świerszcze. Trzymamy je dla wędkarzy. Strasznie się ucieszył i kupił całe pudełko. Ale nie sądzę, żeby szedł na ryby, nie był do tego odpowiednio ubrany.
– Pytał o konkretne szlaki turystyczne, wspominał, gdzie był, dokąd się wybiera?
Ron znowu wzruszył ramionami.
– Nie przypominam sobie.
– Czy widział ich ktoś jeszcze oprócz pana?
– O, tak. Jesienią mamy tu tłumy. Nie tak jak teraz. – Zabrzmiało to niemal przepraszająco.
– Czym płacił?
– Chyba gotówką, ale dlatego, że to była niewielka kwota.
– Nie zauważył pan przypadkiem, jakim samochodem przyjechał? – Tym razem spytała Kimberly.
– Nie, proszę pani. Duży ruch, to i człowiek nie ma czasu się rozglądać.
– Czy komunikował się w jakiś sposób z chłopcami? – wtrącił się Quincy. – Mówił coś do nich, kiedy wchodzili do sklepu?
– Hm, niewiele. Chłopcy weszli do środka – przerwał, usiłując sobie coś przypomnieć. – Starszy popatrzył na mężczyznę i powiedział „Chłopak chce się odlać. Co mam z nim zrobić?”, a potem zaprowadził go do łazienki. Mężczyzna nic nie mówił, ale był wkurzony. Chyba wolał, żeby czekali w samochodzie. Wiecie, jakie są dzieciaki.
– Nie użył imienia? – zdziwił się Quincy. – Starszy powiedział o młodszym „chłopak”?
– Tak zapamiętałem.
– Czyli wynikałoby z tego, że nie są braćmi – mruknął Quincy. – Nastolatek dystansuje się od młodszego dziecka, uprzedmiotawia je. Ciekawe.
– A pamięta pan, z której strony przyjechali? – zapytała Rainie. – Z południa czy z północy?
– Nie, proszę pani.
– Widywał ich pan zawsze o określonej porze dnia? Rano, po południu…?
– Po południu, ale tylko dlatego, że to moja zmiana.
Rainie pokiwała głową, ściągnęła usta. Wszyscy troje znów spojrzeli na Sala.
– Myśli pan, że ktoś jeszcze mógłby nam udzielić informacji o tym człowieku? Musimy koniecznie znać jego nazwisko. Jest poszukiwany w bardzo ważnej sprawie.
Ale Ron pokręcił głową.
– Jak mówiłem, oni nie są stąd, tyle że często tu bywali na jesieni. Nawet jeszcze na początku grudnia. Prawdę mówiąc, tak dokładnie to nie pamiętam. Możecie popytać w T. W. O. Nawet turyści muszą czasem coś zjeść, a że tutaj nigdy nie kupował za wiele…
– Jasne, popytamy. – Sal wręczył mu wizytówkę. – Jeśli coś się panu przypomni albo znowu ich pan zobaczy, proszę o telefon. Byłbym wdzięczny, gdyby pan nie rozpowiadał o naszej rozmowie. Chcemy odszukać tego mężczyznę, a nie spłoszyć.
Ron wreszcie zauważył na wizytówce emblemat policji stanowej. Otworzył szerzej oczy, wsunął kartonik do kieszeni na piersi i przyklepał.
– Chodzi o narkotyki? Kiedyś jedyne, co można było dostać w tych górach, to bimber, a teraz wszędzie tylko prochy i prochy. Do czego to dojdzie.
– Ten człowiek może być groźny – ostrzegł Sal. – Jeśli go pan znowu spotka, proszę się do niego nie odzywać, tylko od razu do nas zadzwonić, a my już się wszystkim zajmiemy.
Zjedli lunch. Kimberly kupiła sobie sześciopak puddingu, Rainie uzbroiła się w snickersa, Quincy dokończył kawę i ruszyli w drogę.
Kierownik motelu Two Wheels Only nie rozpoznał twarzy z portretu ani nie przypominał sobie mężczyzny w bejsbolówce w towarzystwie dwóch chłopców. T. W. O. nastawiony był głównie na motocyklistów, ale to nie znaczy, że nie prowadził innej drobnej działalności. Z tym że na mniejszą skalę. Kierownik obiecał, że będzie miał oczy szeroko otwarte.
Lało jak z cebra. Przebiegli po kałużach przez parking i wsiedli do auta. Wyczerpawszy wszystkie możliwości w tej tętniącej życiem metropolii, nie mieli innego wyboru, jak wrócić do Dahlonegi.
Jechali w milczeniu. Wycieraczki pracowały na najwyższych obrotach, silny wiatr kołysał samochodem.
Kimberly cały czas obserwowała lasy. Wysokie drzewa, gęste podszycie, prawie nie do przebycia. Zastanawiała się, gdzie jest teraz Ginny Jones. Czy zaszyła się w jakimś bezpiecznym miejscu, gdzie w spokoju może dbać o rozwijające się w niej nowe życie, czy nawet teraz przemyka przerażona bocznymi uliczkami, uciekając przez grożącym jej niebezpieczeństwem.