Выбрать главу

– To za mało. Pracujesz w ERT, prawda? Jeździsz oglądać zwłoki. A potem co, wracasz do domu, do małej Janey, i udajesz, że możesz zmyć z siebie ten smród albo wymazać z pamięci ten widok?

– Teraz też to robię.

– Ale nie mała Janey.

– Dlaczego taka cudowna rzecz jak dziecko, potencjalne źródło radości, miałoby sprawić, że reszta świata nagle stanie się nie do zniesienia?

Skrzywił się, najwyraźniej nie spodziewając się takiego argumentu. Po chwili milczenia, kiedy nie udało mu się wymyślić riposty, wrócił do obserwowania burzy. A po kolejnej chwili Kimberly chwyciła jego dłoń i przyłożyła do brzucha akurat w chwili, gdy małe gwałtownie się poruszyło.

Sal cofnął rękę jak oparzony, wyprostował się.

– O kurczę.

– Ma krzepę, co? – zaśmiała się Kimberly.

– Kogo ty tam nosisz, przyszłą Mię Hamm*?

– Kto wie – wzruszyła ramionami. – Jak dorośnie, pozwolę jej zostać, kim zechce. Uważam, że to podstawa. Sal, spotkałeś się kiedyś z pojęciem „banalności zła”?

* Mia Hamm – utytułowana amerykańska piłkarka (przyp. tłum.).

– Banalność zła?

– Tak. Jeden psycholog przeprowadził eksperyment. Wziął grupę inteligentnych młodych ludzi znanych z wysokich standardów moralnych i zamknął ich w takim więzieniu na niby. Część miała odgrywać role więźniów, inni strażników. Wszystko miało jak najbardziej przypominać rzeczywistą sytuację, więc w ramach zajęć „strażnicy” aresztowali „więźniów” i tak dalej. Eksperyment miał trwać kilka tygodni. Jeśli dobrze pamiętam, profesor musiał go przerwać już po trzech dniach, ponieważ niby-więźniowie zaczęli mieć objawy załamania nerwowego z powodu autentycznej przemocy, jakiej doświadczali od „strażników”. Byli rozbierani do naga, poniżani, a nawet wykorzystywani seksualnie. I to przez normalnych młodych mężczyzn, którzy w życiu nic nie przeskrobali. Czyli nawet dobrzy ludzie są zdolni do robienia złych rzeczy, jeśli myślą, że im wolno. Banalność zła.

– Mówisz o nazistach – mruknął Sal.

– Mówię o naturze człowieka. O tym, że każdy ma w sobie zdolność czynienia zła. Niektórzy nigdy jej nie wykorzystają, inni z całą świadomością, a jeszcze inni tylko w sprzyjających okolicznościach. Przez dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści lat będą przykładnymi obywatelami, ale w czterdziestym pierwszym roku…

– To mnie teraz pocieszyłaś.

Wzruszyła ramionami.

– Wcale nie miałam zamiaru. Takie są fakty. A to, że za chwilę zostanę matką, nie znaczy, że nagle wsadzę głowę w piasek. Świat jest okrutny. Ludzie są źli. Bestie czyhają pod łóżkiem albo, nie czarujmy się, w sypialni tatusia w głębi korytarza. Ale wiesz co?

– Myślisz, że jeżeli teraz się zabiję, to mi trochę ulży?

– Za banalnością zła idzie coś jeszcze: banalność heroizmu.

Sal jęknął.

– Błagam, tylko nie zaczynaj o Supermanie…

– Nie, chodzi mi o coś wręcz przeciwnego. O zwykłego przeciętnego człowieka, który pewnego dnia, gdy nadarza się okoliczność, staje się bohaterem. Pasażer w metrze zeskakujący z peronu, żeby pomóc innemu, który spadł na tory. Kobieta w sklepie, która mało, że zauważa zasmuconą dziewczynkę, to jeszcze dzwoni na policję. Dla każdego aktu okrucieństwa istnieje równoważny i przeciwstawny mu akt bohaterstwa. To też cecha ludzkiej natury.

– Zamordowali ci matkę i siostrę, więc chcesz ocalić resztę świata?

– Sal, nie musisz mi przypominać historii mojego życia. Wiem, kim jestem.

Zaczerwienił się. Odwrócił wzrok, ale nadal nerwowo przebierał rękami.

– Ja nie zrezygnuję, Mac. To nie w moim stylu.

– Powiedziałaś do mnie: Mac.

– No co ty… – Teraz ona się zarumieniła, zdając sobie nagle sprawę z lapsusu. Wszystko jej się mieszało, sama nie wiedziała, co robi. Powinna wrócić do pokoju. Powinna zrobić cokolwiek.

A jednak się nie ruszyła. Wciąż siedziała obok Sala, zerkała na jego niespokojne dłonie i czuła bijące od niego przygnębienie.

Wtedy pierwszy raz przyszło jej to do głowy – banalność zła.

Czy nie to właśnie robi? Czeka na odpowiednią sposobność, żeby uczynić rzecz, o której wie, że nie powinna jej robić? Dotknąć twarzy Sala? Odwrócić jego głowę ku sobie? Odnaleźć ustami jego usta, ponieważ jest w nim coś, co odwołuje się do najgłębszych zakamarków jej duszy? Ból. Wściekłość. Dojmująca pustka wynikająca z tego, że kiedyś coś poszło nie tak i już nic nie można z tym zrobić, pozostaje tylko lizać rany.

Pragnęła go, a przynajmniej ją pociągał. To ją zaskoczyło i wystraszyło zarazem. Przypomniała jej się inna teoria z psychologii, którą przerabiali na studiach: większość ludzi, żeby spieprzyć sobie życie, nie potrzebuje ingerencji z zewnątrz. Doskonale potrafią to zrobić sami.

Sal odwrócił się do niej i uważnie jej się przyglądał. W ciemności z jego oczu nie dało się nic wyczytać. Kimberly wyczuwała tylko jego tłumione pożądanie.

Wtem rozległ się huk błyskawicy, która na ułamek sekundy jasnym błyskiem rozświetliła kąt, w którym siedzieli. Kimberly zobaczyła twarz Sala rozpaloną fizycznym pragnieniem. Usłyszała też głos męża, który mówił, że rano będzie w domu. Po niebie przetoczył się grzmot. Sal nachylił się do niej, ale odsunęła głowę.

– Wybacz, nie mogę – szepnęła.

Wstała, zacisnęła dłonie w pięści i pośpiesznie odeszła.

W pokoju było ciemno, kiedy otworzyła drzwi. Po omacku odszukała włącznik, nacisnęła, ale nie zadziałał. Weszła do środka, zamknęła za sobą drzwi i zaczęła się trząść w następstwie tego, czego o mały włos nie zrobiła. Przecież ona taka nie jest, nie robi takich rzeczy. Była istnym kłębkiem nerwów. Co się z nią dzieje, do licha?

Doszła do łóżka i chciała włączyć lampkę nocną, lecz nagle usłyszała ostrzegawcze syczenie i zdała sobie sprawę, że nie jest sama.

Coś dużego i czarnego przemknęło przez pościel. Odruchowo sięgnęła do kabury, ale przypomniała sobie, że idąc na kolację zostawiła broń w pokoju. Chwyciła lampę, cisnęła nią w stronę ciemnej sylwetki i odskoczyła do tyłu. Przywarła do ściany i zaczęła się wzdłuż niej przesuwać, aż uderzyła o biurko stojące po przeciwległej stronie. Wymacała drugą lampkę. Z końca pokoju dobiegło kolejne syknięcie.

Włączyła światło i zobaczyła naraz dwie rzeczy: na poduszce stał, unosząc przednie odnóża, chyba największy i najobrzydliwszy pająk na świecie, a obok, jak gdyby nigdy nic, siedział sobie kilkunastoletni chłopak z pistoletem w dłoni.

– Kim jesteś, do cholery? – zawołała Kimberly.

Poniewczasie zerknęła na torbę ze sprzętem, gdzie schowała swojego glocka. Dzieliło ją od niej najwyżej osiem kroków, ale zanim rozpięłaby suwak, włożyła rękę, odszukała broń, straciłaby kilka sekund.

Drzwi. Maksimum osiem kroków, ale zanim przekręci gałkę, pociągnie…

Skupiła wzrok na chłopaku. Siedział spokojnie, pewnie trzymając wycelowany pistolet, i wciąż nic nie mówił.

Zaryzykowała krok w przód. Jak tylko się poruszyła, ogromny ptasznik przyjął postawę obronną i syknął. Stanęła; pająk opuścił kły i czekał.

– Kim jesteś? – powtórzyła, nie odrywając wzroku od pająka. – Czego chcesz?

– Nazywa się Diablo – powiedział z dumą. – To Theraphosa biondi, gatunek ptasznika z Ameryki Południowej. Jad większości ptaszników jest za słaby dla ludzi, ugryzienie boli tyle, co użądlenie pszczoły. Ale nie Diablo. Jego jad może człowieka pozbawić palców, wyżreć ciało do kości. On jeszcze dziś nie jadł obiadu i jak widać, jest z tego powodu nieźle wkurzony.

Kimberly automatycznie zakryła dłońmi brzuch. Znów pomyślała o torbie z pistoletem. Wystarczy doskoczyć, odsunąć zamek, sięgnąć po broń… Nie, chłopak w tym czasie zdąży nacisnąć spust. A pająk… Strach myśleć.