– Nienawidzę pani.
– Machniesz ręką na śmierć kolejnej bliskiej osoby? Spróbujesz wrócić do świata, w którym taki człowiek jak Dinchara chodzi sobie wolno, w dodatku wiedząc, że jesteś w ciąży? Jak to sobie wyobrażasz?
– On panią zabije. Kiedy się dowie o Aaronie, to będzie tylko kwestia czasu.
– Ginny, jak ty to sobie wyobrażasz?
– Mnie też załatwi, jeśli wam pomogę. Dowie się o tym. On wie wszystko.
– Jak ty to sobie wyobrażasz?
Dziewczyna objęła dłońmi brzuch i rozpłakała się. A potem podała adres.
Sal oderwał się od ściany.
– Nie ma co – powiedział. – Wzywam SWAT.
36
„Pająki wolą polować samotnie”.
(Burkhard Bilger, Spider Woman, „New Yorker”, 5 marca 2007)
Henrietta nie przeżyła. Znalazł ją w pojemniku leżącą na grzbiecie z podkurczonymi nogami. Szturchnął ją palcem, tak jak dziecko szturcha nieżywe zwierzątko, kiedy już dawno jest po fakcie. Nie poruszyła się. Spróbował jeszcze raz. Ona już nigdy się nie poruszy.
Usiadł w ciemnej łazience i przez chwilę nie mógł oddychać.
Czy tak objawia się rozpacz po stracie kogoś bliskiego? Uciskiem w piersiach, płytkim oddechem, przemożnym pragnieniem, by krzyczeć? Przycisnął dłonie do oczu. Nie przyniosło mu to ulgi. Czuł narastające napięcie.
Nie wiadomo dlaczego, przypomniał mu się ten chłopczyk, którego musiał zakopać pod krzewem azalii. Zapiekło go w gardle, ramiona zadrżały. Poczuł do siebie wstręt. Nienawidził siły własnych emocji, tego okropnego odgłosu łkania, bezsilności łez.
Policja nigdy nie znalazła ciała. Wiedział o tym, bo śledził tę sprawę w Internecie. Chłopca uznano za zaginionego. Tak jak kiedyś jego, potem Aarona, a teraz tego nowego, Scotta. A także około dziesięciu tysięcy innych dzieci rocznie.
To prawda, co mówił brat: jest tylu niegrzecznych chłopców, że Pan Hamburger ma pełne ręce roboty.
On od kilkudziesięciu lat robił to samo. Porywał, niszczył i zabijał. Tuzinami pożerał ludzkie istnienia, od zupełnie niewinnych po te niezupełnie niewinne. To nie miało dla niego znaczenia. Robił to, bo tylko wtedy przestawał się bać.
Czuł, że koniec jest bliski. Od trzech godzin na częstotliwości policyjnej mówili o strzelaninie w zabytkowym hotelu Smith House. Ofiarą nie był agent FBI, lecz nastolatek o nieznanej tożsamości. Aaron zawalił sprawę. Agentka musiała dopaść go pierwsza. A może stało się coś innego? To już nieważne. Henrietta nie żyła, Aaron też, a młodszy chłopak zniknął w domu położonym niżej na wzgórzu. Została mu Ginny, ale to tylko podła, kłamliwa dziwka.
Jeżeli pierwsza wpadnie w ręce policji, na pewno go zdradzi. Kobiety tylko to potrafią.
Trzeba będzie się zastanowić, opracować plan, ale najpierw rzecz jasna musi się zająć Henriettą.
Trzecia pięć nad ranem. Przypadkiem zerknął na zegarek i gdy zauważył godzinę, wpadła mu do głowy myśl. Już wiedział, co musi się zdarzyć.
Położył Henriettę na środku łóżka i podszedł do półek, gdzie w rzędach terrariów znajdowała się reszta jego kolekcji. Począwszy od lewej strony, zaczął kolejno zdejmować pokrywy. Potem przeszedł do drugiego pokoju, gdzie mieszkały pustelniki brunatne i prządki. Powoli, metodycznie wypuszczał wszystkie pająki na wolność.
Następnie zgromadził w garażu sześć kanistrów benzyny.
Zaczął od komputera, ponieważ tam znajdowało się najwięcej obciążających go dowodów. Przeszedł do salonu i nasączył sofę i zasłony oraz oblał regały z taniej płyty wiórowej. Następny był pokój chłopców, a stamtąd wspiął się po schodach do swego prywatnego sanktuarium. Nasączył benzyną materac z ciałem Henrietty – stos pogrzebowy dla wielkiego wojownika. Potem poszedł do garażu po ostatnie dwa kanistry.
Usłyszał w oddali syreny. Kolejne radiowozy zmierzały do Smith House. A może jechali po niego?
On już spędził dziesięć długich lat w najokrutniejszym więzieniu świata. Ani myślał tam wracać.
Powinni byli go znaleźć, pomyślał ze złością, odkręcając zakrętkę kanistra i polewając obficie wszystko wkoło. Ci durni policjanci powinni byli wytropić Pana Hamburgera, wpaść do pokoju w tym pierwszym hotelu i go zgarnąć. Ale skąd, nikt się nie pojawił. Ani razu w ciągu dziesięciu lat. Nawet w dniu jego śmierci.
Zawiedli go. Pozwolili, żeby stał się tym, kim był.
Za to teraz im pokaże. Pokaże im wszystko, czego się od niego nauczył.
Ostatni kanister był pusty. Ze złością cisnął go do pokoju gościnnego. Kilka kropli benzyny spadło mu na rękę, a nozdrza wypełnił charakterystyczny ostry zapach. Znowu usłyszał syreny, jakby coraz głośniejsze.
Zostało niewiele czasu.
Na szczycie schodów musiał ominąć cztery włochate postacie, pierwsze ptaszniki, które uciekły ze swoich terrariów i robiły rekonesans w terenie. Zbiegał po dwa schodki. Na dole natknął się na dwa następne pająki, już zwarte w morderczym uścisku. Terytorialni kanibale, ledwie poczuli smak wolności, zaczęli ze sobą walczyć.
„Dziewczyny – chciał im powiedzieć – to jeszcze nic, poczekajcie”.
Ale nie było czasu na gadanie. Szarpnął za drzwi szafy w przedpokoju, gdzie wmontował sejf z bronią. Kilka obrotów gałką i otworzył go na oścież – przyglądnął się zawartości.
Wycie syren rozchodziło się echem ponad wzgórzem.
Dziewiątka, glock kaliber 40, strzelba, karabin i całe pudła amunicji. Drżącymi rękami zapakował to wszystko do torby, wysypując przy tym kilka nabojów.
Pisk opon na podjeździe.
Zaklął, złapał torbę i rzucił się w kierunku tylnych drzwi. W ostatniej chwili sobie przypomniał: wyjął z kieszeni zapalniczkę, pstryknął i rzucił na ziemię.
Pierwsze płomienie przeskoczyły przez kuchnię, opalając mu przy okazji włoski na dłoniach. Zajęły się kropelki benzyny na skórze. Gasząc je gorączkowo, patrzył, jak ogień wdziera się na korytarz i pędzi szaleńczo ku schodom.
Może to była tylko jego wyobraźnia, ale wydawało mu się, że słyszy krzyk pierwszego pająka.
Niszczył wszystko, co kochał. W końcu to umiał najlepiej.
Ale została jeszcze jedna osoba, która była mu coś winna. Miłość, która nigdy nie wygasła, nawet po tylu latach. Aaronowi się nie udało. Jemu uda się na pewno.
Zarzucił ciemnozieloną torbę na ramię i wymknął się tylnymi drzwiami w chwili, gdy pod dom zajechał policyjny radiowóz, szyby w oknach pękły z hukiem od siły ognia i cała jego kolekcja zaczęła się palić.
Rita nie spała, kiedy pierwsze odgłosy syren przecięły powietrze. Nie zareagowała na ten dźwięk, lecz została w łóżku i obserwowała wznoszącą się nad drzewami pomarańczową kulę.
Od razu wiedziała, gdzie się pali – w starym wiktoriańskim domu na szczycie wzgórza.
Nie zdziwiła się więc, gdy nagle w drzwiach pojawił się chłopiec z rękami założonymi za plecy.
Nic nie powiedziała, tylko odrzuciła kołdrę i wyjęła pistolet.
– Chłopcze, czy ty masz z tym coś wspólnego?
– Nie, ciociu.
– Byłeś tu całą noc?
– Tak, ciociu.
– Dobrze. Czyli on zaraz się tu zjawi. Chodź, musimy zabezpieczyć drzwi i okna.
Chłopiec wyjął nóż.