Выбрать главу

37

„[…] pająki zabijają w zdumiewającym tempie. Pewien holenderski badacz szacuje, że w samej tylko Holandii żyje jakieś pięć bilionów osobników, a każdy z nich konsumuje dziennie około jednej dziesiątej grama mięsa. Gdyby ich ofiarami byli ludzie, nie owady, wystarczyłyby im zaledwie trzy dni, żeby zjeść całą szesnastoipółmilionową populację tego kraju”.

(Burkhard Bilger, Spider Woman, „New Yorker”, 5 marca 2007)

Kiedy Sal i Kimberly przyjechali na miejsce, dom pod adresem podanym przez Ginny stał w płomieniach. Strażacy dzielnie próbowali go gasić, ale było widać, że sprawa jest beznadziejna.

Stanęli z boku i patrzyli na pomarańczowe płomienie rozświetlające nocne niebo, czując na twarzach bijące od nich gorąco. Na ulicy zebrali się sąsiedzi; przyszli w szlafrokach obejrzeć widowisko.

– Szkoda – westchnęła starsza siwa pani w papilotach – kiedyś to był taki piękny dom.

– Pani zna właściciela? – spytał ostro Sal, podchodząc do niej z Kimberly.

Ale kobieta pokręciła głową.

– Dawniej znałam, ale dwa czy trzy lata temu dom został sprzedany. Nowego właściciela widywałam rzadko. W ogóle go nie interesowało dbanie o budynek i ogród – prychnęła z dezaprobatą.

– Czyli to mężczyzna?

Kobieta wzruszyła ramionami.

– Stale ten sam widok: młody człowiek wsiadający i wysiadający z wielkiego czarnego samochodu. Zawsze w czapce z daszkiem, nawet w środku zimy. Wydał mi się dziwny. Na pewno nie można powiedzieć, żeby był sympatyczny.

– Fakt – wtrącił się z boku jakiś mężczyzna w niebieskim flanelowym szlafroku. – Moja żona zaniosła mu na powitanie talerz ciastek. Nacisnęła dzwonek i widziała przez okienko, że stoi w przedpokoju, ale jej nie otworzył. No to zostawiła talerz na schodach i poszła. Zdecydowanie jakiś dziwak.

– A chłopaka czasem widywaliście? – spytał Sal.

Mężczyzna zmarszczył brwi.

– Taki osiemnasto-, dziewiętnastolatek? Rzadko wychodził z domu. To chyba jego syn.

– Jest też drugi, młodszy – dodała autorytatywnie pani w papilotach. – W każdym razie ostatnio widywałam go na podwórku. Nie wiem, czy z nim mieszkał, czy tylko przyjechał w odwiedziny.

Sal i Kimberly wymienili spojrzenia.

– A dzisiaj?

– Nic nie widziałam. Dopiero jak usłyszałam te syreny i zobaczyłam, że się pali.

Spojrzeli na mężczyznę w niebieskim szlafroku, ale ten przepraszająco wzruszył ramionami. Najwyraźniej mieszkańcy tej ulicy po prostu smacznie spali. Czego nie mogli o sobie powiedzieć Sal i Kimberly.

Podeszli do młodego policjanta, który pierwszy się zjawił na miejscu. Nie miał wiele do dodania. Usłyszał przez radio, że wzywa się pod ten adres wszystkie jednostki w związku z poszukiwaniem podejrzanego o nieustalonej tożsamości. Kiedy przyjechał, w oknach było już widać płomienie. A potem wyleciały szyby i dom zamienił się w wielką ognistą kulę. Zadzwonił po straż pożarną i tyle.

Rozmawiali też z dowódcą jednostki straży, tęgim mężczyzną z siwiejącym wąsem na ogorzałej twarzy.

– Na sto procent użyto wspomagacza – stwierdził. – Nie ma mowy, żeby przy takiej wilgotności budynek tak szybko się zapalił. Ktoś musiał w tym pomóc. Zapach wskazuje na benzynę, ale dopiero gdy wejdzie Mike, będziemy wiedzieli coś więcej.

Mike, jak się okazało, był okręgowym ekspertem pożarnictwa. Wezwano go, ale nie mógł zacząć oględzin, dopóki ogień nie zostanie dogaszony, a budynek schłodzony i zabezpieczony. A to najprawdopodobniej nastąpi w późnych godzinach rannych, jeżeli nie koło południa.

Innymi słowy agenci nie mieli na razie nic do roboty. Dowódca straży poradził, żeby poszli się zdrzemnąć. Da im znać, kiedy przyjdzie ich kolej.

Kimberly to dosyć rozbawiło. Jakby jeszcze kiedykolwiek potrafiła zasnąć. Na samą myśl zaczęła chichotać jak ktoś niespełna rozumu. Znów poczuła gorąco i charakterystyczny smród palącej się izolacji, stopionych przewodów elektrycznych, rozlanej benzyny.

Zastanawiała się, co się mogło stać z młodszym chłopcem. Czy gdzieś w tych zgliszczach leżą jego skulone, zwęglone zwłoki? Jednego chłopca już dzisiaj zawiodła. A co będzie z tym? Jego „następcą”?

Ogień wypalił pierwszą dziurę w dachu, znajdując dopływ świeżego tlenu i buchając w górę z ogłuszającym hukiem. Stara drewniana konstrukcja złowieszczo jęknęła. Strażacy krzyknęli, żeby się cofnąć.

Wtedy z potężnym, przeciągłym skrzypnięciem budynek się przechylił, jakby zastygł w powietrzu na tę jedną ostatnią chwilę, po czym runął na ziemię, wyrzucając w ciemność rój iskier. Płomienie na nowo wystrzeliły w górę. Sąsiedzi zamarli z przerażenia. Strażacy ponownie z determinacją ruszyli do akcji.

Sal odprowadził Kimberly do samochodu. W milczeniu wrócili do hotelu, gdzie spali Rainie i Quincy, ekipa zbierała ślady, a karetka wreszcie przyjechała zabrać martwe ciało samotnego chłopca. Ginny Jones odwieziono do aresztu okręgowego. Jedno piekło za nimi, drugie dopiero się zacznie. Zaprowadził Kimberly do pokoju.

– On wie – mruknęła. – Wie, że Aaron nie wykonał zadania. Dlatego podpalił dom. Wiedział, że jedziemy i chciał zatrzeć ślady.

Sal odwinął kołdrę, posadził Kimberly na łóżku, a potem ostrożnie ją położył i przykrył.

– Musimy coś zrobić – nie dawała za wygraną. – Co będzie, jeśli uzna, że ten mały jest dla niego ciężarem? A jeśli skupi się na nas? Trzeba opracować plan.

Sal zdjął poduszkę i położył ją na podłodze.

– On jest blisko, Sal. Ja to czuję. Zamierza zrobić coś potwornego.

– Śpijmy – Ułożył się na ziemi, niczym nie przykryty, tylko na poduszce.

Kimberly gapiła się na niego zdumiona. A potem, ku własnemu zaskoczeniu, zamknęła oczy i świat szczęśliwie zniknął.

– Zrobimy tak – powiedział szeryf Duffy. Było tuż po jedenastej. W piwnicach Smith House zwołał wstępne zebranie grupy zadaniowej. Obecni byli wszyscy, łącznie z ekipą ERT i grupą miejscowych policjantów, którzy całą noc byli na nogach. Kawa lała się strumieniami, a oprócz niej na stół wjeżdżały talerze pełne maślanych bułeczek i kiełbasy domowego wyrobu. Takiego cateringu chyba nigdy nie mieli.

– Na szczyt Blood Mountain prowadzą dwa główne szlaki. – Szeryf Duffy rozłożył na stole wielką mapę. Pokazał palcem pierwszą narysowaną linię. – Woody Gap od strony drogi numer sześćdziesiąt albo Slaughter Gap, jeśli dojechać sto osiemdziesiątką do jeziora Scotta. Ten drugi jest krótszy i bardziej stromy; to może być problem, jeśli się dźwiga ciało i sprzęt. Oba szlaki są jednak bardzo uczęszczane. Za diabła nie umiem sobie wyobrazić, że ktoś mógł raz po raz taszczyć nim zwłoki i nie być przez nikogo zauważonym.

– Oni nie szli głównym szlakiem – odezwała się zmęczonym głosem Kimberly. Siedziała przy drugim stoliku obok ojca i Rainie, trzymając w dłoniach parujący kubek z kawą. Przy pasku miała przypięty telefon komórkowy, który wciąż uparcie milczał, choć zostawiła Macowi kilka wiadomości.

Spała w sumie trzy godziny, potem przez trzydzieści minut brała prysznic. Wyglądała mniej więcej jak człowiek. Sal siedział na drugim końcu jadalni. Jeżeli Quincy'emu i Rainie wydało się to dziwne lub się zastanawiali, gdzie i z kim Kimberly spędziła noc, taktownie się z tym nie ujawniali.

Kimberly kontynuowała:

– Ten chłopak, Aaron, mówił, że mieli własne trasy, powyżej głównych szlaków, żeby obserwować z góry turystów. I obozowisko skautów – dodała. – Podobno Dinchara lubił ich podglądać.

Duff uniósł brew.

– Z tego co wiem, drużyny skautów korzystają z obu dróg, czyli nadal musimy szukać wejścia od strony sześćdziesiątki, jak i sto osiemdziesiątki.