– Albo zupełnie gdzie indziej – wtrącił nagle Harold, pochylając się nad mapą. Narysował palcem kilka linii. – Spójrzcie, można tam dojść tędy, tędy i tędy. Gdy znajdziesz się na szczycie, masz widok na oba szlaki. I to byłoby nawet bezpieczniejsze, niż próbować iść równolegle do głównego szlaku, a tutaj na przykład zbocze jest w dodatku dość łagodne. Ja bym właśnie czegoś takiego szukał. Oczywiście gdybym miał targać zwłoki na szczyt.
Podniósł głowę i zobaczył wbite w siebie zaciekawione spojrzenia.
– Chodzę po górach tylko rekreacyjnie – usprawiedliwił się.
– Moim zdaniem problem w tym – odezwała się stojąca obok Harolda Rachel – że jest za dużo potencjalnych dróg. Sam szlak Woody Gap to dobre dwanaście kilometrów. Z naszego punktu widzenia to olbrzymi obszar poszukiwań w bardzo trudnym terenie i w bardzo trudnych warunkach.
Pokazała ręką za okno, gdzie siąpił jednostajny deszcz.
– To prawda – przyznał Duff. – Ale jeśli do transportowania ciał używali noszy, musieli mieć trasę w miarę równą i gładką. Nie ma sensu się przedzierać przez krzaki na sam szczyt. Lepiej przeszukać teren u podnóża i znaleźć odpowiednie wejście…
– Łatwo powiedzieć, zważywszy, jakie tam jest gęste podszycie – odezwała się Rainie.
– Szeryf ma rację – wtrącił Quincy. – Ale znając traperskie umiejętności tego człowieka i jego skłonność do konspiracji, prawdopodobnie dobrze to wejście zamaskował. W każdym razie na pewno doskonale zna tę okolicę, a miejsce, gdzie ukrył zwłoki, ma dla niego szczególne znaczenie. Psychologowie kryminalni używają na to określenia „miejsce totemiczne”. Tam morderca może się oddać swoim fantazjom i ulżyć frustracjom. Tylko tam się czuje mocny i wszechwładny. Oczywiście chce jak najczęściej doznawać tego uczucia, więc będzie tam wracał.
– Czyli co, szepniemy „abrakadabra” i otworzy się przed nami sekretna droga na szczyt? Tak czy siak musimy odszukać miejsce, gdzie się ona zaczyna, a do tego potrzebne nam wsparcie.
– Ma pani na myśli Gwardię Narodową? – skrzywił się.
– Nie, wyszkolonych specjalistów, najlepiej z psami. Duff otworzył szeroko oczy.
– Sądzi pani, że psy do wykrywania zwłok mogłyby wyczuć zapach? Sama pani mówiła, że na szczyt jest dobre dwanaście kilometrów. Naprawdę mają taki czuły węch?
Rachel ściągnęła usta.
– Nie wiem. Nie zajmuję się szkoleniem psów. Agentka Quincy wspominała o wciąganiu ciał na noszach, to chyba powinno zostawić jakiś ślad zapachowy.
Ale Harold, ich podręczny ekspert od wszystkiego, pokręcił głową.
– Wszystkie psy kierują się węchem. Ludzkie ciało stale zrzuca złuszczony naskórek i bakterie tworzące zapach, którego my nie wyczuwamy, ale ich wrażliwe nosy tak. W przypadku psów szkolonych do wykrywania zwłok, zapach pochodzi od rozkładającego się ciała i na początku jest bardzo silny, ale słabnie w miarę zanikania materii organicznej. Jeżeli ofiary zostały zakopane zbyt daleko i zbyt dawno, zwierzętom może być trudno podjąć trop.
– Ja kiedyś pracowałam z parą psów, które znalazły kompletnie zeszkieletowane szczątki w wyschniętym korycie strumienia – powiedziała Rachel. – Nie było tam już żadnej rozkładającej się materii organicznej, a i tak wyczuły zapach kości.
– Czy ten wyschnięty strumień leżał w docelowym obszarze poszukiwań?
– Tak, ale…
– A widzisz. Psy pracowały na ograniczonym terenie, dzięki temu mogły wyczuć słabsze zapachy. Ale tutaj teren jest znacznie rozleglejszy. Właściwie mamy do przeszukania całą górę.
– Dajcie sobie spokój – wtrąciła nagle Kimberly. – Trzeba nam psów do poszukiwania żywych ludzi.
Jej koledzy na chwilę przestali się spierać i spojrzeli na nią.
– Czemu? – spytała Rachel. – Myślałam, że szukamy zwłok. W magicznym miejscu totemicznym.
– Które zanieśli na szczyt dwaj mężczyźni. Przecież mamy ubranie jednego z nich.
Harold pierwszy się ocknął.
– No przecież! Zdejmiemy skarpetki z ciała chłopaka i damy psom do powąchania…
– I każemy mu go szukać. Jak dobrze pójdzie, złapią trop i doprowadzą nas do celu – dokończyła za niego Kimberly i pociągnęła łyk wrzącej kawy. Siedzący obok ojciec wreszcie się rozluźnił i pokiwał głową z aprobatą.
– Cholera wie, kiedy ostatni raz tamtędy szli – zauważył Duffy. – A przecież psy muszą mieć świeży trop, o ile się orientuję, najwyżej sprzed kilkunastu godzin.
– Ale nie bloodhoundy! – zawołał radośnie Harold. – One potrafią wyczuć zapach nawet po tygodniu, zwłaszcza przy tak niskiej temperaturze. Fakt, labradory może są lepsze przy wykrywaniu zwłok, ale tu nic ich nie zastąpi. Znajdźcie nam parę takich piesków, a mamy szansę złapać tego zboczeńca.
Wszyscy zwrócili głowy w stronę szeryfa.
– Psy gończe? W Georgii? – uśmiechnął się. – Poczekajcie, wykonam tylko jeden telefon.
Psy wabiły się LuLu i Fancy. Ich trenerem był starszy człowiek przedstawiający się jako Skeeter. Miał na sobie spłowiały niebieski kombinezon i był raczej mało komunikatywny. Z szeryfem Duffym porozumiewał się za pomocą wzruszeń ramion i kiwnięć głową. Do reszty nie odzywał się wcale.
Za namową Harolda rozpoczął poszukiwania od drogi numer 180 i posuwał się trasą, którą Harold na podstawie mapy hipsometrycznej wybrał jako najdogodniejszą. Poza paroma komentarzami na temat „totemów” grupa wzięła sobie do serca zapewnienie Quincyego, że podejrzany wolałby wybrać łatwiejszą drogę na szczyt. Nawet mordercy są praktyczni.
LuLu i Fancy prowadzone przez Skeetera zaczęły węszyć w krzakach, a tymczasem inny pies, owczarek niemiecki o imieniu Danielle, został wysłany ze swoją treserką na szlak Woody Gap. Jeszcze jedna ekipa jechała z Atlanty i po lunchu miała być gotowa do rozpoczęcia poszukiwań od strony jeziora Scotta.
Skoro LuLu i Fancy odwalały całą robotę, reszcie grupy nie pozostało nic innego, jak stać z boku i patrzeć na deszcz kapiący z daszków czapek.
Kimberly podeszła do Harolda i Rachel, którzy ubrani w żółte przeciwdeszczowe peleryny schowali się pod rozłożystą jodłą. Inni siedzieli w samochodach zaparkowanych jeden za drugim wzdłuż szosy. Na czele stała biała przyczepa należąca do ekipy ERT. To był ich podstawowy model wyposażony w namiot, worki i etykietki na dowody, sprzęt mierniczy, ubrania i okulary ochronne, generator, płachty niebieskiej folii i role papieru pakowego. Kimberly od razu poznała, że Rachel żałuje, iż nie zabrała na górę tych nowych, lekkich dżipów z wielkimi kołami. Szef ERT to ma ciężkie życie: tyle zabawek, a tak mało okazji, żeby się nimi pobawić.
Rachel właśnie unosiła rękę na powitanie, gdy u pasa Kimberly nareszcie zadzwoniła komórka. Kimberly przepraszająco wzruszyła ramionami i starając się zachować spokojną twarz, stanęła po drugiej stronie drzewa i spojrzała na wyświetlacz. Musiała zsunąć kaptur, żeby przyłożyć telefon do ucha. Zdołała to zrobić dopiero za drugim razem, tak bardzo trzęsły jej się ręce.
– Hej – powiedziała do słuchawki prawie bez tchu. Tętno jej podskoczyło.
– Hej – odparł Mac.
– Jak noc?
– Zgarnęliśmy ośmiu dealerów, przejęliśmy kilkaset kilogramów kokainy. Normalka.
Uśmiechnęła się, ściskając palcami nasadę nosa, żeby powstrzymać napływające do oczu łzy.
– Kiedy skończyliście?
– Dwie godziny temu.
– Pewnie padasz na twarz.
– Marzę o cieplej pościeli, ale najpierw chciałem zadzwonić do ciebie. Posłuchać uroczego głosu mojej żony.
Dosłyszała w tym dziwne tony. Był zmęczony? Rozżalony? Zły? Kiedyś umiałaby rozpoznać. Cisza się przeciągała, aż Kimberly zrozumiała, że Mac też to wyczuwa. Ten dystans, który na początku nie wydawał się wcale taki duży, teraz urósł do groźnych rozmiarów.