– Chcesz odpocząć? – zapytał ojciec.
– Nie trzeba.
– Ja chcę – rzuciła Rainie.
– Och, przestań. Może jestem w ciąży, ale nie jestem idiotką.
Rainie wyszczerzyła zęby i poszli dalej, choć wydawało się, jakby tempo Kimberly znowu odrobinę spadło. Z oddali dochodziło szczekanie psów i czasem jakieś pomruki rozmów. Zewsząd otaczała ich wilgotna, zielona gęstwina lasu, pachnąca zgniłymi liśćmi i próchniejącym drewnem. Na tej wysokości ścieżka robiła się coraz bardziej kręta i wąska, wystawały korzenie, tworząc rodzaj schodków. Było bardzo stromo, należało się poruszać bardzo wolno. Wszyscy dyszeli z wysiłku.
– Mac dzwonił? – spytał Quincy.
Kimberly skinęła głową, bo zabrakło jej tchu na mówienie.
– Jak im poszło?
– Rozbili siatkę dealerów.
– Powiedziałaś mu, co się stało?
– Jedzie tu – zdołała wysapać.
To wystarczyło za odpowiedź.
– Mówisz, że Dinchara wpłacił kaucję za Ginny? Nie wiesz dlaczego?
– Może chcą wyjechać z miasta – wtrąciła Rainie. Przystanęła na chwilę i napiła się wody. Kimberly wykorzystała to, żeby zaczerpnąć kilka haustów powietrza.
– Jest mu potrzebna – powiedziała w końcu. – Inaczej po co ryzykowałby pokazanie się w sądzie po tym, jak podpalił swój dom? Czemu miałby poświęcać dziesięć patyków? Wykupił ją, bo ma jakiś plan. Ale jaki, za cholerę nie wiem.
– Czyli twoim zdaniem są wspólnikami? – zapytał Quincy.
– Nie wiem. Z tego co ona mówi, Dinchara ją więził i zmuszał do prostytucji. Jest ofiarą, a jednak… W Sandy Springs miała samodzielne mieszkanie. Pomyśl, ile to okazji do ucieczki. A ona tkwiła w tym dwa lata, nawet gdy już wiedziała, że zabił jej matkę i zaaranżował śmierć Tommy'ego. Jest na tyle sprytna, żeby wystawić agenta FBI, a nie potrafi uciec, kiedy ma okazję? Nie wierzę. Cokolwiek się dzieje, ona tego nie robi dlatego, że Dinchara jej kazał. Ona to lubi. Ryzyko, manipulację, przemoc. Ta dziewczyna jest nieźle pokręcona.
– Syndrom sztokholmski?
– Jeszcze gorzej – mruknęła Kimberly.
– Nie przepadasz za nią.
– Próbowała mnie załatwić.
– Ale chłopaka, który trzymał broń, jakoś nie potępiasz?
Kimberly niecierpliwie przestąpiła z nogi na nogę. Tak postawione pytanie wkurzyło ją bardziej, niż powinno.
– Chwileczkę, z tego co widać, on musiał żyć z Dincharą. W chwili porwania był młodszy, więcej przeżył.
– A gdyby został porwany później i przeżył mniej? Gdzie jest ta granica, która pozwala jednego uznać za ofiarę, a drugiego nie do końca?
– Pytanie za milion, co? – Kimberly spojrzała wymownie na ojca, dając mu do zrozumienia, że rozmowa skończona. Niech sobie mówi, co chce, według niej Aarona i Ginny nie można porównywać.
Ruszyli dalej. Szczekanie psów stawało się głośniejsze. Wreszcie dotarli na szczyt niedużego wzniesienia i ujrzeli resztę ekipy zebraną na skraju leśnej polanki. Psy biegały dookoła, obwąchiwały krzaki, wyrywały się do przodu, to znów wracały, szarpiąc za smycz trzymaną przez Skeetera, który cierpliwie podążał za nimi krok w krok.
– Zgubiły trop – poinformował Harold, stając przy Kimberly. – Ewidentnie gdzieś tu coś czują, ale co chwila im to ucieka. Stąd to bieganie wte i wewte.
Rachel rozglądała się po polanie z miną, którą Kimberly dobrze znała.
– Myślisz, że to tutaj. – To było bardziej stwierdzenie niż pytanie.
– Tak czuję. A ty?
Kimberly się rozejrzała. Znajdowali się mniej więcej w trzech czwartych drogi na szczyt, na małej polance sześć na dwanaście metrów, częściowo utworzonej przez skalny występ. Dalszą część porastała trawa. Zielona łąka osłonięta baldachimem z drzew iglastych. Wystająca skała zapewniała wygodne miejsce do siedzenia. W pogodny dzień pewnie roztaczał się z niej niezły widok, może nawet na obozowisko skautów. W każdym razie idealne miejsce, żeby spożyć lunch.
Albo wykopać płytki grób.
– Zabrałaś sprzęt do sondowania gruntu? – spytała Kimberly.
– Jakżeby inaczej – odparła Rachel. – Harold?
Harold posłusznie odwrócił się tyłem i pokazał przytroczone do plecaka pomarańczowe tyczki. Zdjął bagaż i poszedł omówić sprawę z Duffym i Skeeterem. Kimberly zaczęła rozkładać sprzęt. Rainie i Quincy przyglądali się z zainteresowaniem.
– Braliście kiedyś udział w takiej operacji? – spytała ich Kimberly.
Quincy jako psycholog kryminalny zawsze przyjeżdżał na miejsce po fakcie. Rainie może i miałaby okazję, kiedy pełniła funkcję zastępcy szeryfa w małym miasteczku, ale jakoś ją to szczęście ominęło. Za to Kimberly robiła to co najmniej kilka razy w roku. Jak reszta kolegów z ekipy, przeszła tygodniowe szkolenie w Centrum Antropologii Sądowej na Uniwersytecie Tennessee, znanym szerzej jako „trupia farma”.
– Robimy to tak – wzięła do ręki pierwszą cienką tyczkę. – Stajemy obok siebie i tworzymy ciasny szpaler na całą szerokość polany. Potem robimy krok w przód, wbijamy sondę i czekamy, aż reszta zrobi to samo. I znowu: do przodu i wbijamy. Wszyscy naraz. Jeżeli natraficie na grząski grunt, gdzie ziemia wyraźnie była niedawno wzruszana, ewentualnie na coś twardego, zaznaczacie to miejsce chorągiewką. Jak dojdziemy do końca, sporządzimy siatkę i naniesiemy na mapę. Potem druga grupa techników jeszcze raz przejdzie po zaznaczonych miejscach i sprawdzi dokładnie kwadrat po kwadracie.
– W jaki sposób? – spytała Rainie.
– Kładą się na brzuchu i kopią saperką. Wykopaną ziemię wsypują do wiader, znoszą w jedno miejsce, a tam inna grupa przesiewa zawartość przez wielkie sito. Jej zadaniem jest wyszukanie najdrobniejszych odłamków kości, pocisków, zębów i tym podobnych. Niesamowite, jak małe potrafią być niektóre ludzkie kości, zwłaszcza te w palcach. Gdybyśmy nie przesiewali, łatwo byłoby je przeoczyć.
Rainie miała lekko przerażoną minę.
– Będziemy przesiewali każde wiadro wykopanej ziemi?
– Taka jest procedura.
Rainie rozejrzała się po polance.
– Utkniemy tu co najmniej na kilka dni.
– Możliwe – przyznała Kimberly i wzruszyła ramionami. – Zależy, ile miejsc zaznaczymy. Ukryte groby zwykle poznać po serii zagłębień i wzniesień leżących obok siebie. Wzniesienie to ziemia, którą morderca musiał odrzucić, kopiąc dół, a zagłębienie powstaje, kiedy zakopane zwłoki ulegają rozkładowi i grunt się zapada. Nie ma co szukać pod drzewami, korzenie utrudniają kopanie, nawet maniakowi-zabójcy. Trzeba za to wypatrywać dużych skupisk chwastów, bo one świetnie rosną na luźnej, świeżo wzruszonej glebie. Problem tylko w tym, że stare powalone drzewa tworzą taki sam układ wzniesień i zagłębień. Ale z doświadczenia wiemy, że wszystko warto sprawdzać.
– Ale czemu na brzuchu? – spytał Quincy. – To chyba niewygodne. Nie można po prostu kopać łopatą, aż się na coś trafi?
– Nie, bo większość ukrytych grobów jest płytka. Jeżeli ciało uległo całkowitemu zeszkieletowaniu, łopatą mógłbyś je poważnie uszkodzić. Poszukiwaniem zwłok rządzą te same reguły co wykopaliskami archeologicznymi, to znaczy, że usuwając ziemię wokół szkieletu, staramy się go jak najmniej uszkodzić. U nas też zobaczysz pędzelki w ruchu. Ale zanim tkniemy choć jedną kosteczkę, musimy ten szkielet sfotografować na miejscu, opisać, zaznaczyć położenie na mapie. To konieczne, bo w żaden sposób nie da się go wyjąć w całości. Po zakończeniu dokumentacji każdą kość wkładamy po kolei do worka i zawozimy antropologowi sądowemu, który później składa je na nowo.
– Macie o wiele więcej cierpliwości niż ja – stwierdziła Rainie.
– Różnie to bywa.
Wrócił Harold z szeryfem Duffym i Salem.
– Skeeter mówi, że psy muszą odpocząć. Nie jest pewien, czy zgubiły trop, czy po prostu są zmęczone, ale tak czy owak jest to dobra pora na przerwę. On je zabierze na spacer, a my możemy zacząć przeszukiwać polanę.
– To ja zbieram ludzi – chrząknął Duff. – Powiecie nam, co mamy robić?
– Jasne.
Odszedł do swoich podwładnych, którzy strząsali wodę z peleryn i opróżniali butelki z napojami. Po pięciu minutach grupa była gotowa do pracy, a Rachel udzieliła im krótkiego instruktażu. Potem Harold ustawił ich w szeregu, niedoświadczonych ochotników na przemian z zawodowcami z ERT. Sal wylądował obok Kimberly. Nie odzywali się do siebie.
Ulewa wreszcie przeszła, skały parowały w popołudniowym słońcu, które przebijało się przez ciemne chmury. Kimberly robiło się coraz goręcej. Spociła się pod nieprzewiewną peleryną. Nie mogła się zdobyć na to, żeby spojrzeć na Sala, a i on najwyraźniej miał z tym kłopot.
Powinna się odezwać, oczyścić atmosferę, zanim przyjedzie Mac, spojrzy na nich raz i poweźmie najgorsze przypuszczenia.
Drugi krok. Trzeci. Czwarty. Rozległ się podniecony okrzyk jednego z policjantów, więc Harold pomógł mu wetknąć żółtą chorągiewkę. Głównie jednak wymieniali między sobą zaniepokojone spojrzenia. Czy to aby nie ludzkie zwłoki? A w ogóle mają być twarde czy miękkie? Tego się nie wie, dopóki nie nabierze się doświadczenia.
Kimberly trafiła na fragment luźnej ziemi. Oznaczyła go. Sal zaklął pod nosem.
– Co jest? – spytała.
– Nie wiem. Coś tu… Może to kamień, może korzeń, a może tylko grudka ziemi. Twarde, ale za małe na kość.
– Kości mogą być bardzo małe – powiedziała łagodnie.
– Jeśli nie jesteś pewien, na wszelki wypadek zaznacz. Nigdy nie wiadomo.
– Nie wiem, jak ty możesz zajmować się tym na co dzień – mruknął, wbijając chorągiewkę.
– Dlatego, że raz na jakiś czas udaje nam się znaleźć ten jeden niezbity dowód. Albo ciało zaginionej dziewczyny, której rodzice musieli cztery lata czekać na pogrzeb. Albo złotą obrączkę ślubną. Niby nic wielkiego, ale jeśli twój mąż lub żona byli na pokładzie samolotu, który uderzył w Pentagon, ta obrączka pozostaje dla ciebie jedyną pamiątką. Więc ją bierzesz. Weźmiesz wszystko, co tylko przyniesie ci ulgę.
Sal otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale rozległ się kolejny okrzyk i prośba o chorągiewkę. Szpaler ustawił się na nowo i na znak Harolda ruszył do przodu. Zaczynali nabierać wprawy, więc szło im coraz szybciej.
Gdy dotarli do końca, ponad trzydzieści żółtych chorągiewek wystawało z ziemi niczym pole żonkili. Kimberly coś w tym nie grało. Ich rozmieszczenie nie miało sensu, były zbyt rozproszone, a biorąc pod uwagę wielkość grobu, powinny być zgrupowane co najmniej po kilka.
Nawet z daleka widziała, że Rachel podziela jej zdanie. Rudowłosa szefowa opierała ręce na biodrach i miała zachmurzoną minę.
– Co robimy? – spytał Harold.
– Nic, nakładamy siatkę – odparła Rachel. – Nie mamy wyjścia. W razie wątpliwości przekopujcie. – Przeczesała palcami włosy. – Cholera, wyszło tego jednocześnie za mało i za dużo.
– Możemy sprowadzić psa do poszukiwania zwłok – podrzuciła Kimberly.
– Tak? Czemu tego od razu nie zrobiliśmy? – spytał Sal.
– Najpierw trzeba wysondować grunt – odpowiedziała machinalnie Rachel, przygryzając dolną wargę. – To uwalnia gazy powstające przy rozkładzie ciała. Trzeba poczekać trzydzieści, czterdzieści minut, aż wszystko dojrzeje i się ustabilizuje, a potem puszczasz psa. Bardzo skuteczna metoda.
– Szliśmy tu cztery godziny – zauważył Sal. – Nie ma mowy, żeby w pół godziny sprowadzić tu psa. Te nie dadzą rady?
– One już tropią jeden zapach, wszystko by im się pomieszało – wyjaśnił Harold i spojrzał na Rachel. – A może się podzielmy – zaproponował. – Połowa niech zostanie i zbada oznaczone miejsca, a resztę wyślij dalej z LuLu i Fancy, a nuż znowu podejmą ślad. Warto też sprawdzić szczyt. Przynajmniej będziemy wiedzieli, od czego jutro zacząć.
– Do szczytu już niedaleko – powiedziała Kimberly. – Jeśli to nie tutaj, to gdzieś blisko.
Rachel kiwnęła głową.
– Dobra. Znajdźcie Skeetera, spytajcie, co z psami. Podzielimy zespół na dwie części. Zmęczeni – przeskoczyła wzrokiem na Kimberly – zostaną tutaj. Maniacy – tu spojrzała na Harolda – niech się dalej wspinają.
Kimberly średnio ucieszyło, że została zaliczona do mniej sprawnej części ekipy, ale z drugiej strony, pobolewał ją brzuch i była głodna. Harold poszedł szukać Skeetera. Sal ogłosił, że pora coś zjeść.
Razem z Kimberly podeszli do Rainie i Quincy'ego, którzy przysiedli na przewróconym pniu. Quincy chrupał batonik muesli, Rainie jadła babeczki z masłem orzechowym. Kimberly usiadła obok niej.
– Babeczkę? – zaproponowała Rainie.
– Chętnie. Pudding?
– Nie odmówię.
Sal wyjął kanapkę z szynką, którą obie panie zgodnie uznały za nudną. Pozdejmowali peleryny i konsumowali lunch w przyjemnej ciszy, aż w pewnej chwili Sal zerknął na Kimberly, potem spojrzał jeszcze raz i zbladł.
– Nie ruszaj się – powiedział.
– Co jest? – spytała zdziwiona Kimberly i oczywiście od razu się poruszyła.
– NIE RUSZAJ SIĘ!
Tym razem zastygła, patrząc na Sala z coraz większym strachem.
– Co? – szepnęła.
– Rainie – rzekł powoli Sal – ty siedzisz bliżej. Tam na ramieniu, widzisz?
– To pająk – odparła Rainie i zmarszczyła brwi. – Skąd tyle emocji wokół małego brązowego pajączka?
– O, nie. – Kimberly zrobiła przerażone oczy. – Pustelnik brunatny?
Sal kiwnął głową.
– Myślałam, że są płochliwe – powiedziała słabo, uświadamiając sobie, że ma odsłoniętą szyję. Zaschło jej w gardle.
– Może lubią masło orzechowe. – Sal odłożył kanapkę. Wstał i nie odrywając wzroku od ramienia Kimberly, podszedł bliżej. – Postaram się to zrobić szybko.
– Czy on siedzi mi na bluzce?
– Niezupełnie. Zamknęła oczy.
– Sal, musisz to zrobić jednym ruchem. Jeśli się zawahasz… pająk spanikuje i ugryzie.
– Wiem, wiem.
Rainie i Quincy poderwali się na nogi, wyraźnie zaniepokojeni. Nagle Rainie zerknęła na męża, krzyknęła i pacnęła go w obojczyk. Wciąż miał zaskoczoną minę, gdy to samo powtórzyła na jego ramieniu i udzie.
– Raz, dwa, trzy – odliczył Sal i klepnął Kimberly w ramię. Natychmiast zeskoczyła i zakręciła piruet.
– Jasny gwint! – zawołał Sal i zaczął ją uderzać po plecach.
– Co jest? Co się stało?
– Tu jest pełno pająków!
Cała czwórka odskoczyła jak najdalej od pnia. Teraz Kimberly je zobaczyła: małe, delikatne brązowe stworzenia biegały po spękanej korze, rozpaczliwie szukając jakiejś kryjówki.
Rainie skakała w miejscu, oglądając się ze wszystkich stron, a Quincy cały czas jej powtarzał, żeby stała spokojnie, bo nie może jej pomóc. Sal też sprawdzał w panice buty, skarpetki i odkrytą skórę na łydkach.
Kimberly spojrzała na nich, potem spojrzała na rojący się od pająków pień i znowu na nich. Carrie Crawford-Hale mówiła, że pustelniki brunatne są płochliwe i spotkanie z nimi jest mało prawdopodobne, a jednak tu mieli do czynienia z prawdziwą plagą.
Przy końcu trasy, którą przemierzali Dinchara i jego podopieczny. Na polanie, która teoretycznie była idealnym miejscem na ukrycie zwłok, gdyby nie ten bezsensowny rozkład chorągiewek.
I wtedy sobie przypomniała, co jej kiedyś powiedziano. O czym powinna była pamiętać od samego początku.
Podeszła do pnia i zadarła głowę do góry.