– Skeeter mówi, że psy muszą odpocząć. Nie jest pewien, czy zgubiły trop, czy po prostu są zmęczone, ale tak czy owak jest to dobra pora na przerwę. On je zabierze na spacer, a my możemy zacząć przeszukiwać polanę.
– To ja zbieram ludzi – chrząknął Duff. – Powiecie nam, co mamy robić?
– Jasne.
Odszedł do swoich podwładnych, którzy strząsali wodę z peleryn i opróżniali butelki z napojami. Po pięciu minutach grupa była gotowa do pracy, a Rachel udzieliła im krótkiego instruktażu. Potem Harold ustawił ich w szeregu, niedoświadczonych ochotników na przemian z zawodowcami z ERT. Sal wylądował obok Kimberly. Nie odzywali się do siebie.
Ulewa wreszcie przeszła, skały parowały w popołudniowym słońcu, które przebijało się przez ciemne chmury. Kimberly robiło się coraz goręcej. Spociła się pod nieprzewiewną peleryną. Nie mogła się zdobyć na to, żeby spojrzeć na Sala, a i on najwyraźniej miał z tym kłopot.
Powinna się odezwać, oczyścić atmosferę, zanim przyjedzie Mac, spojrzy na nich raz i poweźmie najgorsze przypuszczenia.
Drugi krok. Trzeci. Czwarty. Rozległ się podniecony okrzyk jednego z policjantów, więc Harold pomógł mu wetknąć żółtą chorągiewkę. Głównie jednak wymieniali między sobą zaniepokojone spojrzenia. Czy to aby nie ludzkie zwłoki? A w ogóle mają być twarde czy miękkie? Tego się nie wie, dopóki nie nabierze się doświadczenia.
Kimberly trafiła na fragment luźnej ziemi. Oznaczyła go. Sal zaklął pod nosem.
– Co jest? – spytała.
– Nie wiem. Coś tu… Może to kamień, może korzeń, a może tylko grudka ziemi. Twarde, ale za małe na kość.
– Kości mogą być bardzo małe – powiedziała łagodnie.
– Jeśli nie jesteś pewien, na wszelki wypadek zaznacz. Nigdy nie wiadomo.
– Nie wiem, jak ty możesz zajmować się tym na co dzień – mruknął, wbijając chorągiewkę.
– Dlatego, że raz na jakiś czas udaje nam się znaleźć ten jeden niezbity dowód. Albo ciało zaginionej dziewczyny, której rodzice musieli cztery lata czekać na pogrzeb. Albo złotą obrączkę ślubną. Niby nic wielkiego, ale jeśli twój mąż lub żona byli na pokładzie samolotu, który uderzył w Pentagon, ta obrączka pozostaje dla ciebie jedyną pamiątką. Więc ją bierzesz. Weźmiesz wszystko, co tylko przyniesie ci ulgę.
Sal otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale rozległ się kolejny okrzyk i prośba o chorągiewkę. Szpaler ustawił się na nowo i na znak Harolda ruszył do przodu. Zaczynali nabierać wprawy, więc szło im coraz szybciej.
Gdy dotarli do końca, ponad trzydzieści żółtych chorągiewek wystawało z ziemi niczym pole żonkili. Kimberly coś w tym nie grało. Ich rozmieszczenie nie miało sensu, były zbyt rozproszone, a biorąc pod uwagę wielkość grobu, powinny być zgrupowane co najmniej po kilka.
Nawet z daleka widziała, że Rachel podziela jej zdanie. Rudowłosa szefowa opierała ręce na biodrach i miała zachmurzoną minę.
– Co robimy? – spytał Harold.
– Nic, nakładamy siatkę – odparła Rachel. – Nie mamy wyjścia. W razie wątpliwości przekopujcie. – Przeczesała palcami włosy. – Cholera, wyszło tego jednocześnie za mało i za dużo.
– Możemy sprowadzić psa do poszukiwania zwłok – podrzuciła Kimberly.
– Tak? Czemu tego od razu nie zrobiliśmy? – spytał Sal.
– Najpierw trzeba wysondować grunt – odpowiedziała machinalnie Rachel, przygryzając dolną wargę. – To uwalnia gazy powstające przy rozkładzie ciała. Trzeba poczekać trzydzieści, czterdzieści minut, aż wszystko dojrzeje i się ustabilizuje, a potem puszczasz psa. Bardzo skuteczna metoda.
– Szliśmy tu cztery godziny – zauważył Sal. – Nie ma mowy, żeby w pół godziny sprowadzić tu psa. Te nie dadzą rady?
– One już tropią jeden zapach, wszystko by im się pomieszało – wyjaśnił Harold i spojrzał na Rachel. – A może się podzielmy – zaproponował. – Połowa niech zostanie i zbada oznaczone miejsca, a resztę wyślij dalej z LuLu i Fancy, a nuż znowu podejmą ślad. Warto też sprawdzić szczyt. Przynajmniej będziemy wiedzieli, od czego jutro zacząć.
– Do szczytu już niedaleko – powiedziała Kimberly. – Jeśli to nie tutaj, to gdzieś blisko.
Rachel kiwnęła głową.
– Dobra. Znajdźcie Skeetera, spytajcie, co z psami. Podzielimy zespół na dwie części. Zmęczeni – przeskoczyła wzrokiem na Kimberly – zostaną tutaj. Maniacy – tu spojrzała na Harolda – niech się dalej wspinają.
Kimberly średnio ucieszyło, że została zaliczona do mniej sprawnej części ekipy, ale z drugiej strony, pobolewał ją brzuch i była głodna. Harold poszedł szukać Skeetera. Sal ogłosił, że pora coś zjeść.
Razem z Kimberly podeszli do Rainie i Quincy'ego, którzy przysiedli na przewróconym pniu. Quincy chrupał batonik muesli, Rainie jadła babeczki z masłem orzechowym. Kimberly usiadła obok niej.
– Babeczkę? – zaproponowała Rainie.
– Chętnie. Pudding?
– Nie odmówię.
Sal wyjął kanapkę z szynką, którą obie panie zgodnie uznały za nudną. Pozdejmowali peleryny i konsumowali lunch w przyjemnej ciszy, aż w pewnej chwili Sal zerknął na Kimberly, potem spojrzał jeszcze raz i zbladł.
– Nie ruszaj się – powiedział.
– Co jest? – spytała zdziwiona Kimberly i oczywiście od razu się poruszyła.
– NIE RUSZAJ SIĘ!
Tym razem zastygła, patrząc na Sala z coraz większym strachem.
– Co? – szepnęła.
– Rainie – rzekł powoli Sal – ty siedzisz bliżej. Tam na ramieniu, widzisz?
– To pająk – odparła Rainie i zmarszczyła brwi. – Skąd tyle emocji wokół małego brązowego pajączka?
– O, nie. – Kimberly zrobiła przerażone oczy. – Pustelnik brunatny?
Sal kiwnął głową.
– Myślałam, że są płochliwe – powiedziała słabo, uświadamiając sobie, że ma odsłoniętą szyję. Zaschło jej w gardle.
– Może lubią masło orzechowe. – Sal odłożył kanapkę. Wstał i nie odrywając wzroku od ramienia Kimberly, podszedł bliżej. – Postaram się to zrobić szybko.
– Czy on siedzi mi na bluzce?
– Niezupełnie. Zamknęła oczy.
– Sal, musisz to zrobić jednym ruchem. Jeśli się zawahasz… pająk spanikuje i ugryzie.
– Wiem, wiem.
Rainie i Quincy poderwali się na nogi, wyraźnie zaniepokojeni. Nagle Rainie zerknęła na męża, krzyknęła i pacnęła go w obojczyk. Wciąż miał zaskoczoną minę, gdy to samo powtórzyła na jego ramieniu i udzie.
– Raz, dwa, trzy – odliczył Sal i klepnął Kimberly w ramię. Natychmiast zeskoczyła i zakręciła piruet.
– Jasny gwint! – zawołał Sal i zaczął ją uderzać po plecach.
– Co jest? Co się stało?
– Tu jest pełno pająków!
Cała czwórka odskoczyła jak najdalej od pnia. Teraz Kimberly je zobaczyła: małe, delikatne brązowe stworzenia biegały po spękanej korze, rozpaczliwie szukając jakiejś kryjówki.
Rainie skakała w miejscu, oglądając się ze wszystkich stron, a Quincy cały czas jej powtarzał, żeby stała spokojnie, bo nie może jej pomóc. Sal też sprawdzał w panice buty, skarpetki i odkrytą skórę na łydkach.
Kimberly spojrzała na nich, potem spojrzała na rojący się od pająków pień i znowu na nich. Carrie Crawford-Hale mówiła, że pustelniki brunatne są płochliwe i spotkanie z nimi jest mało prawdopodobne, a jednak tu mieli do czynienia z prawdziwą plagą.
Przy końcu trasy, którą przemierzali Dinchara i jego podopieczny. Na polanie, która teoretycznie była idealnym miejscem na ukrycie zwłok, gdyby nie ten bezsensowny rozkład chorągiewek.
I wtedy sobie przypomniała, co jej kiedyś powiedziano. O czym powinna była pamiętać od samego początku.
Podeszła do pnia i zadarła głowę do góry.
39
W pierwszych tygodniach wolności nie bardzo wiedziałem, co ze sobą zrobić. Zamieszkałem w hotelu Best Western. Miałem kupę forsy i pragnąłem zaznać wielkiego świata. Kupiłem sobie wreszcie pierwszą w życiu grę wideo i spędziłem dziewięćdziesiąt sześć godzin, gapiąc się w ekran, aż oczy mi podeszły krwią i zemdlałem z bólu głowy.