Выбрать главу

Zapiekły ją oczy. Myślała, że się rozpłacze i tak ją to zdenerwowało, że przewróciła się na brzuch, zacisnęła z bólu zęby i zaczęła się czołgać.

– Josephie – szepnęła. – Drogi bracie, poczekaj jeszcze trochę. Pomóż mi dzisiaj, proszę. Ten jeden, ostatni raz. Potem już będziemy razem.

42

„Ewolucja pająków ma jednak głównie na celu doskonalenie metod zabijania”. (Burkhard Bilger, Spider Woman, „New Yorker”, 5 marca 2007)

Strzały. Mnóstwo strzałów. We wszystkich kierunkach.

Policjanci spanikowali. Agenci federalni chyba też. Większość sięgnęła po broń i strzelała na oślep w kierunku drzew, żeby osłaniać Sala, który odciągał Harolda w stronę wielkiego głazu, za którym się skryli Kimberly, Quincy i Rainie.

Rachel Childs kucała cztery metry dalej po drzewem. W jednej ręce trzymała pistolet, w drugiej radio i darła się na cały głos:

– Oficer dyżurny, oficer dyżurny! Jesteśmy pod ostrzałem. Powtarzam: natychmiast potrzebne wsparcie i pomoc medyczna. Przyślijcie śmigłowce, SWAT, Gwardię Narodową, cokolwiek, byle uzbrojone. No i lekarza! Szybko! Jesteśmy na Blood Mountain. Prosimy o pilną pomoc!

Kimberly z bronią w ręku wodziła wzrokiem po koronach drzew, wypatrując snajpera i ponaglając w myślach Sala. Posunął się o metr, potem kolejne pół. Znów wystrzał w oddali. Sal upadł na Harolda, osłaniając rękami jego twarz przed kawałkami kory, która odprysła z drzewa.

– Tam – szepnął Quincy. – Tam, po lewej.

Pokazał palcem i Kimberly otworzyła ogień. Sal wykorzystał ten moment, błyskawicznie chwycił Harolda pod pachy i podźwignął. Ale nie było mowy, żeby jeden człowiek zaciągnął osiemdziesiąt kilo żywej wagi na taką odległość. Ktoś musiał mu pomóc.

Kimberly już naprężyła mięśnie, już gotowa była wyskoczyć zza głazu, gdy nagle…

Coś ją powstrzymało.

Nie pójdzie tam. Nie może.

Jest w ciąży. Gdyby ryzykowała tylko własne życie, to jeszcze, ale nie ma prawa narażać dziecka. Boże, niedługo zostanie matką, a jedną z pierwszych matczynych decyzji będzie pozostanie za tym głazem i patrzenie, jak ginie jej kolega z ekipy.

Snajper znów dał o sobie znać – daleki huk strzelby z lokalnymi konsekwencjami. Sal padł. Kimberly otworzyła ogień. Pozostali poszli za nią w jeszcze jednej rozpaczliwej próbie pokonania niewidzialnego wroga.

Quincy ciężko oddychał, jedną rękę oparł na ramieniu Rainie, drugą na ramieniu Kimberly i w napięciu przeszukiwał wzrokiem korony drzew.

– Kimberly… – zaczął.

– Idź – powiedziała przez zaciśnięte zęby. – Pomóż mu. Ktoś przecież musi mu pomóc, do cholery.

Quincy wybiegł, a Kimberly osłaniała go ogniem, cały czas świadoma napiętej obecności Rainie i jej łez cieknących po policzkach.

Kolejny wystrzał padł w momencie, gdy Quincy dopadł Sala. Martignetti się zachwiał, ale ustał. Quincy chwycił Harolda za prawą rękę, Sal za lewą i zaczęli uciekać, wlokąc jego bezwładne ciało po wyboistym podłożu.

Kiedy Kimberly była już pewna, że zdążą, znów rozległ się strzał. Sal przechylił się w lewo, zatoczył i runął na ziemię.

Zza powalonego pnia drzewa wychylił się szeryf Duffy ze strzelbą przy oku, namierzył punkt, z którego doszedł błysk i nacisnął spust. Huknął strzał, siła odrzutu wstrząsnęła potężnym ciałem szeryfa.

Skrył się z powrotem.

W lesie zaległa wreszcie upiorna cisza.

Ramię Harolda wyglądało fatalnie. Kimberly rozdarła rękaw jego koszuli, żeby oczyścić ranę z brudu i ziemi. Miał nierówne tętno, wywracał oczami. Jeśli szybko nie dostanie pomocy lekarskiej, może nie przeżyć.

Sal siedział oparty o głaz i trzymał się za bok. Rainie rozchyliła jego elegancką białą koszulę, ukazując głęboką ranę po lewej stronie wzdłuż żeber. Na pewno bardzo go bolała, ale ogólnie był w nie najgorszej formie i wiedział o tym.

– Potrzebne będą bandaże, sól fizjologiczna i coś do odkażania – powiedziała Kimberly. – Wszystko jest w plecakach.

– A gdzie one są? – spytał Quincy.

Ruchem głowy pokazała, że po drugiej stronie głazu, więc Quincy się wychylił. Popatrzył chwilę i skrzywił twarz.

– To nie będzie łatwe – stwierdził. Większość plecaków leżała na polance, na otwartej przestrzeni, dobre sześć metrów od nich.

– Musimy coś zrobić, bo z Haroldem jest coraz gorzej, a karetka tu raczej nie dojedzie.

– Ja pójdę – zaofiarował się Sal, wstając.

– Zamknij się i siadaj. Ty się już dziś dość wykazałeś. Daj szansę innym.

Próbował udawać obrażonego, ale chyba jednak naprawdę cierpiał, bo został na miejscu.

– Ale ty chyba nie… – zaczął.

– Nie. Ja tu robię za Florence Nightingale. Albo tato, albo Rainie muszą się zabawić w Johna Wayne'a.

– Razem pójdziemy – postanowiła Rainie. – Miejmy nadzieję, że facet jest niezdecydowany i jak zobaczy dwa cele, to się zawaha.

Kimberly uniosła brwi, pokazując im, co sądzi o tym pomyśle, ale nie protestowała. Zwinęła swoją pelerynę i podłożyła Haroldowi pod nogi, po czym wsunęła dwa palce do ust i gwizdnęła. Stojąca za drzewem Rachel odwróciła się. Kimberly przekazała jej na migi plan działania. Rachel skinęła głową i porozumiała się z resztą ekipy.

Kiedy Kimberly odliczyła na palcach do pięciu, Quincy i Rainie wyskoczyli zza głazu, a agenci w lesie otworzyli ogień osłonowy.

Pięć, sześć, siedem, osiem… Dopadli plecaków i wzięli po jednym do każdej ręki. Dziesięć, jedenaście, dwanaście, trzynaście… Na ugiętych nogach, pochyleni, starając się stanowić jak najmniejszy cel, uciekali w stronę głazu.

Czternaście, piętnaście, szesnaście…

Dobiegli, padli na ziemię i w lesie znów zapadła cisza.

Kimberly przez cały czas wstrzymywała oddech. Teraz zauważyła, że Sal zemdlał. Rozerwała saszetkę z chusteczką nasączoną środkiem odkażającym i przyłożyła mu do rany.

Ocknął się z krzykiem, a Kimberly mogłaby przysiąc, że w tym czasie usłyszała w oddali męski śmiech.

– Muszę iść, nie mogę tu siedzieć… – mamrotał w kółko Sal. – Muszę zejść na dół. Jestem to winien matce… Nie byłoby fair…

Rachel udało się do nich dotrzeć. Przejęła opiekę nad Haroldem, omywając mu ranę solą fizjologiczną i przykrywając jałowym opatrunkiem. Słysząc majaczenie Sala, uniosła głowę i zmarszczyła brwi.

– Szok? – mruknęła do Kimberly.

– Nie – odpowiedział za nią Sal. – Ja tylko… patrzę realnie. Stracić drugiego syna… to za dużo.

Podniósł się, oparł plecami o głaz i ciężko dyszał.

– Przestań się ruszać – ofuknęła go Kimberly. – Co za upierdliwy pacjent.

– Myślisz, że on tu jeszcze jest?

– Ujmę to tak: dopiero gdy usłyszę warkot śmigłowców nad głową, poczuję się odrobinę bezpieczniej.

Starała się mówić lekkim tonem, ale obie z Rachel spojrzały po sobie. Z radiotelefonu wciąż dobiegały szumy i trzaski, więc Rachel w końcu go wyłączyła z obawy, że zwróci uwagę snajpera. Minęło dziesięć minut, odkąd się uspokoiło, ale trudno powiedzieć, czy to dobry czy zły znak. Snajper dał za wygraną czy krąży po lesie i nie wiadomo, skąd zaatakuje?

Quincy wziął pistolet Kimberly i razem z Rainie czuwali nad nimi, obserwując okolicę. Nie mieli jednak wątpliwości, że stoją na słabszej pozycji, ponieważ znajdują się na terenie wroga, nie swoim.